Otuliłem się ciemnopopielatym kocem i usadowiłem się wygodnie na łóżku. Dzień był szary i smętny, postanowiłem zostać w domu. Nie potrzebowałem ponurych murów szkoły i wrzasków ludzi, nie poprawiłoby mi to humoru. Byłem zaspany i znużony, zacząłem czytać jeden z moich ulubionych komiksów w nadziei, że te dziwne uczucie minie.
Krople deszczu wystukiwały swój monotonny rytm na szybie, a ja nie mogłem przestać myśleć o dziwnej reakcji Constance na moje wagary. Przyjęła to spokojnie, może nawet z czymś na kształt troski. To nie było w jej stylu, coś musiało być na rzeczy.Rozkojarzony odłożyłem komiks na bok i zacząłem wpatrywać się w sufit, jakby mógł zdradzić mi tajemnicę wszystkiego i rozwiać wszelkie moje obawy, choć w sumie sam nie wiedziałem, czym były one spowodowane. W tle cicho pobrzmiewała piosenka Oasis "Wonderwall", ale nie było słychać nic z rogu pokoju, w którym niegdyś stała klatka. Gdzieś w głębi mojej świadomości rozbłysł obraz rozkrojonego ciałka pokrytego jasnym puchem, leżącego na stole przed niebieskookim artystą. Pamiętał jeszcze o niej? A może jej wnętrze już dawno pożarły białe, grube larwy... Nagle przeraziła mnie myśl, że wszystko co kocham kiedyś odejdzie, a tego nie było wiele i w duchu modliłem się, że to ja pierwszy opuszczę ten świat i moje wnętrze będą toczyć radosne, głodne robaki. Stanę się pustą skorupą, wszystkie moje myśli i uczucia przeminą, znikną w nicości istnienia. Byłem tym przygnębiony bardziej niż bym tego chciał. Bo prawda jest taka, że co bym nie powiedział to chciałem, żeby ktokolwiek pamiętał o mnie kiedy odejdę, chciałem pozostawić po sobie jakiś ślad. Jak Kurt Cobain znany nawet tym, którzy nie są wielbicielami jego muzyki.
Odwróciłem się na bok, twarzą do ściany i wzdychając ciężko zwinąłem się w kłębek, otoczyłem się ciaśniej kocem. Wszystko to wydawało się tak bezsensowne, całe to życie. Mógłbym je zakończyć tu i teraz i wszystko prysnęło by jak mydlana bańka.
Paręnaście minut później siedziałem w kuchni nad parującym kubkiem herbaty. Pogoda była paskudna i wcale nie motywowała mnie do życia. Dobrze, że chociaż zmusiłem się do wstania z łóżka i opuszczenia mojego pokoju, przynajmniej na jakiś czas.
Miałem całkowitą pustkę w głowie, siedziałem przy wyspie tępo wpatrując się w okno na przeciwko. Dopiero po jakimś czasie dotarły do mnie ciche, jakby oddalone, a jednak słyszalne dźwięki ożywionej rozmowy. Wydawało mi się, że słyszę głosy nawet więcej niż dwóch osób, ale przecież oprócz Addie i ewentualnie Moiry, nikogo nie powinno być w domu. Postanowiłem to sprawdzić i wolnym krokiem ruszyłem w stronę holu, skąd dochodziła rozmowa. Nie byłem w stanie rozróżnić słów, jednak po tonie mogłem wywnioskować, że rozmówcy byli wzburzeni. Jednak kiedy tylko zbliżyłem się do holu, głosy natychmiast ucichły i nikogo nie zauważyłem. Żadnego ruchu, nic podejrzanego, wróciłem więc do gapienia się w kuchenne okno i mój letarg nie trwał długo bo znów to usłyszałem, tym razem nawet wyraźniej. Stanąłem w progu i zacząłem nasłuchiwać. Wydawało mi się nawet, że rozpoznałem wśród szeptów głos Moiry. Wszystko to wydawało mi się tak nieprawdopodobne i dziwne, że miałem wrażenie, że tracę rozum. Ruszyłem raźnym, zdecydowanym krokiem do holu i wtedy mała dłoń złapała mnie mocno za rękę.
— Umrzesz. — Jej głos był cichy i brzmiał dziwnie obco, martwo. — Nie idź tam. Będą źli.— Addie, o czym ty mówisz? — Przykucnąłem, żeby się z nią zrównać. Jej upiornie puste spojrzenie przeszyło mnie jak lodowaty sopel. — Ocknij się! Adelaide!
Potrząsnąłem nią lekko, a ona jakby się obudziła i upiorny uśmiech zniknął z jej twarzy. Spytałem o co jej chodziło, czemu to powiedziała, ale ona tylko patrzyła na mnie nierozumnie, jakby była nieobecna podczas tej dziwnej sytuacji.
Zabrałem Addie do salonu i włączyłem telewizor. Zachowywała się już normalnie, ale wolałem mieć ją na oku. Czułem się nieswojo, niepokój nieprzyjemnie napinał mój kark. Cały czas rozmyślałem nad tą sytuacją, a gdzieś w głębi umysłu krążył Norman i jego dziwne zachowanie. Wszystko to mieszało się w mojej głowie i nie dawało spokoju. Czy on na prawdę mógłby zabić? To nierealne. Norman taki nie był, był delikatny i dobry. Przecież lubił panią Bennet. Czemu miałby to robić? Postanowiłem poprosić go o spotkanie i napisałem mu wiadomość.— Tate! — Wywróciłem oczami słysząc wołanie Constance.
Nie chciało mi się wstawać z kanapy, jednak jakoś się przemogłem i zwlokłem się z ciężkim westchnieniem.
— Co jest? — Zabrzmiałem dość oschle, więc wymusiłem ciepły uśmiech, żeby złagodzić to wrażenie. Jednak nie wyglądało na to, że Constance zwróciła na to uwagę, była przejęta i krzątała się po kuchni, jak nigdy. Obserwowałem tą dziwną scenę z zaskoczeniem i czekałem na odpowiedź.
— Pomóż mi to rozpakować. — Wcisnęła mi w ręce torbę z zakupami.
Nie zadając żadnych pytań postawiłem ją na blacie i zabrałem się za układanie produktów w odpowiednich szafkach. Moja matka wydawała się roztrzęsiona jak nigdy, dziwnie podekscytowana. Miałem mieszane uczucia co do jej zachowania, jednak kiedy do kuchni weszła Moira poczułem się odrobinę raźniej. Tego dnia nie przyszła do pracy, po co więc miałaby przychodzić tutaj wieczorem?
Usiadłem przy wyspie kuchennej i przypatrywałem się temu wszystkiemu, w głębi serca czując niepokój. Zastanawiałem się po co to wszystko. Bez wątpienia szykowały kolację, ale po co tyle zamieszania? Odkąd ojciec nas zostawił Constance nie zajmowała się takimi rzeczami, każde z nas żyło sobie po swojemu, troszczyło się w jakiś sposób o siebie.
Złociste światło umierającego dnia sączyło się do pomieszczenia budząc do życia fantastyczne cienie. I wszystko było by na prawdę pięknie, gdyby nie to o czym poinformowała mnie matka:
— Zaprosiłam na kolację Larry'ego. Proszę, bądźcie mili. — Zacisnąłem szczękę i wypuściłem powietrze przez nos patrząc na jej niepewny, przepraszający uśmieszek.
— Kiedy zamierzałaś nas poinformować? — Żachnąłem się.
Zignorowała mnie. Po prostu wróciła spokojnie do swoich zajęć, a Addie wyglądała na szczęśliwą. Chyba tylko ja w tym chorym domu w ogóle czymkolwiek się przejmowałem.
Oczywiście starałem się być pozornie miły dla Larry'ego, ale nie odpuściłem sobie uszczypliwości między wierszami. Facet miał nadzieję, że szybko wkupi się w nasze łaski, że się "zaprzyjaźnimy" i będziemy "szczęśliwą rodzinką". Ja jednak potrafiłem wychwycić ten błysk w oku Constance, jej zachowanie, sposób bycia, byłem w stanie wywnioskować z tego co on w nim widziała - chodziło jej tylko o jego pieniądze, o to, żebyśmy mogli jakoś utrzymać ten wielki dom. Zależało jej na domu, na luksusach. Nie na uczuciach.Obrzuciłem ich wszystkich kpiącym spojrzeniem dusząc w sobie wściekłość i powstrzymując się od zrobienia czegoś gwałtownego. Oddychałem miarowo.
— Nie wytrzymam tego dłużej! — Wrzasnąłem rozbijając pięścią pusty talerz przede mną. — Jesteście ślepi?
— Uspokój się, Tate! — Constance była wzburzona, jednak starała się robić dobrą minę do złej gry. Nie zamierzałem wdawać się w dalsze dyskusje, nie chciałem udawać, że wszystko było w porządku. Wybiegłem do korytarza, po drodze rozbijając wazę z kwiatami. Chciałem jak najszybciej wyjść z tego domu, odciąć się od tego chorego miejsca. Pobiegłem do naszego miejsca spotkań, do domku na drzewie. Norman powinien już tam być.Ten rozdział rodził się w bólach. To był chyba najtrudniejszy rozdział w całej opowieści. Nie przez samą treść, ale przez brak weny. Chyba dopadł mnie jakiś taki "dziwny" czas.
Mam nadzieję, że się Wam podoba.Wasz Tate
CZYTASZ
Normalność Jest Iluzją
FanfictionTate jest nastoletnim chłopcem. Do szkoły chodzi wtedy kiedy ma ochotę, a ta nie często przychodzi. Bójki czy wyzwiska rzucane w jego stronę nie są mu obce. Samotny i odrzucony przez środowisko, opiekuje się swoją młodszą siostrą, która chyba jako j...