— Ty prostaku! — krzyknął Juliusz, ocierając spływającą krew z wargi. — Miej choć krztynę odwagi, by spojrzeć mi w oczy!
Litwin wstrzymał kroku, po czym odwrócił się powoli. Przed nim stał jego “wróg”, ledwo utrzymując się na swych cherlawych nogach. W ręku dzierżył szyjkę zakrwawionej butelki, a jego wzrok błądził po ciele Adama, nerwowo szukając rany, którą mu zadał. Nie było jej.
— Juliuszu, proszę… Zaraz zbiorą się tu goście, a Celina bardzo nie lubi naszych sprzeczek, sam dobrze to wiesz. Wyjdź i przestań się ośmieszać.
— Nie, nie… spójrz na mnie i podejmij pojedynek! — Blada twarz Słowackiego z wolna nabierała szkarłatnej barwy. — Pozbądź się tchórzostwa i stań ze mną w szran…
Nie dokończył. Padł na ziemię, po czym począł szlochać. Był to szloch pozbawiony smutku, zaś przepełniony bólem, przerywany przez nierówny, charczący oddech. Celina mnie zabije, pomyślał Mickiewicz, po czym westchnął i zniknął w świetle domostwa.
Gdy wrócił po chwili, miał na sobie szary płaszcz, a w dłoni trzymał marynarkę Juliusza, wciąż leżącego na zimnej ziemi, jednak jego płacz ucichł.
— Julek, wracasz do domu — rzekł Litwin stanowczo, podnosząc go pod ramię. — Pomogę ci wrócić dorożką, no chodź, już czeka.
— Panie Adamie, ja pana naprawdę przepraszam… — wydukał cicho poeta.
— Nie mazgaj się. — uciął Mickiewicz stanowczo, doprowadzając na wpół nieprzytomnego, lecz zaskakująco lekkiego towarzysza do pojazdu. Mruknął coś po francusku do woźnicy i wszedł razem ze Słowackim do dorożki. — Już, może otrzeźwiejesz dopóki nie dojedziemy…
Usiedli, no, może nie do końca, bowiem Juliusz oparł głowę o okienko, śmiało poddając się bezwładności. Pociągnął nosem.
— Panie Adamie…
— Tak?
— Przepraszam.
— Wiem. Ekhem, panie Słowacki.
— T-tak…?
— Proszę się nie mazać. Pan tak naprawdę wie, co się dzieje.
— Nie, oni kłamią, jest i będzie tak samo!
— Posłuchaj, to jest gruźlica. Nie zmienisz faktu, że…
— Co, że umieram? To ma pan na myśli? Widzę, że moje kości są bliżej skóry, ale mam czas, mam czas, rozumie pan? Poezja trzyma mnie przy życiu, ciało odejdzie, ale moja dusza zostanie! Niech żywi…
— Julek, nie pieprz głupot. Oboje piliśmy tyle samo, a ty wciąż jesteś jak dziecko. Jest ciemno, ale widzę, że ci wstyd.
— Chcę jeszcze tyle zrobić.
— Wiem.
— Wstydzę się, bo się do pana przysunąłem.
— Wiem.
— Pan ma żonę, ma dzieci. Ja zaś nie mam nic…
— Masz zimne dłonie, Słowacki.
— Panie Adamie, nie chcę zejść ze sceny nieszczęśliwy. Pan jest taki ciepły i szorstki…
— Wonisz alkoholem.
— Mogę panu szeptać do ucha co dzień, tak jak teraz, głaszcząc kark opuszkami palców...
— Juliusz, przestań.
— Och, dlaczego? Już dziś poczułem ból, dla tej chwili jestem w stanie zdzierżyć go po raz drugi.
— Nie uderzę cię, dlatego masz przestać.
— Więc pan to lubi?
— Wyjdź.
Od kilku minut dorożka stała pod kamienicą poety, oczekując jego wyjścia. Otworzył drzwiczki i po raz ostatni tego wieczoru spojrzał na Mickiewicza.
— Proszę zapomnieć o gruźlicy. To zwykła fraszka.
YOU ARE READING
Oddaj pióro, Juliuszu
Romance- Adamie... Usłyszał mnie. Spojrzał na mnie tak jak wtedy, gdy się poznaliśmy. Był to wzrok srogi, zmęczony, awanturniczy. W takich chwilach jak ta, gdy za oknem szalała burza, a mój policzek piekł niemiłosiernie, bałem się. Ten strach. To właśnie...