Drzwi frontowe "Chędożonego Sukkuba" rozwarły się. Do izby wpadło dwóch milicjantów - jeden z wąsem. Krzyknęli jednocześnie: "Gdzie jest Jaskier?!"
Trubadur schował się za karmiącą kobietą, jednak nie zdawał sobie sprawy z wystającego
piórka, które zdradziło jego położenie. Barczysty stróż prawa odsunął ławę, popychając na
bok niewinną matkę i złapał minstrela za nogi, po czym zaczął ciągnąć go po podłodze.
- Co wy robicie?! To jakieś okropne nieporozumienie. Zapewne Panowie pomylili mnie z innym Jaskrem. Tyle teraz dzieci się tak zwie... - szybko i piskliwie tłumaczył się grajek.
- Ale żadne z nich nie prawi o rubasznych wiedzminach. - rzekł wąsaty.
Jaskier jeszcze jakiś czas krzyczał, piszczał i wierzgał na wszystkie strony. Wtedy do izby
wkroczył niski brodacz z irokezem, po czym wrzasnął:
- Co tu się, w pizdę palec, wyprawia?! - i dobył sihilla.
- Zoltan? Zoltan! Pomóż!
- Jaskier, stary dzwońcu! W co ty żeś się znowu wpakował?
- A na co Ci to wygląda?! RATUJ!
- Dobra, już dobra...
*
Chwilę później ciała milicjantów zostały wrzucone do jeziora. Bard poprawił berecik,
chrząknął i zarechotał:
- Tak to się załatwia sprawy u nas, w Temerii!
- Tia... Ale z ciebie genialny i niepokonany wojownik - wydukał zmęczony krasnolud.
- Się wie! Ale wracając do naszej opowieści...
*
Mirabelle przełknęła ślinę, spuściła wzrok i rzekła:
- Ten wampir... to niezwykle krępujące... to moja wina. Czynił w mą stronę awanse.
- A ty pewnie mu odmówiłaś - wzrok Dervena nie zdradzał żadnych uczuć.
- To bez znaczenia.
- Czyli mu odmówiłaś, wspaniale. Teraz nieszczęśliwie zakochany potwór popadł w pijaństwo.
- A więc już jedną informację masz. Bestia lubi dużo pić. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
- Wyzima... - wiedźmin spotkał się spojrzeniami z czarnym kotem, który ocierał się o łydkę siedzącej naprzeciwko niego blondynki - czy są w jej pobliżu jakieś opuszczone, wampirze kryjówki?
Kobieta wzięła na ręce pupila i zaczęła go głaskać. Długo zwlekała z odpowiedzią... ale wreszcie odpowiedziała, spoglądając łowcy prosto w oczy:
- Ilu was jest? Wiedźminów cechu Dzika? Pięciu. Ty, Eran, Harrix, Lucan i niejaki Diego, w czym ostatniego nie widuje się na szlakach od debiutu jego uczniów... czyli was.
- Sporo wiesz - zajrzał w kocie oczy. Jednak te wcale na takie nie wyglądy. Wydawały się wręcz... ludzkie. Nie miał jednak zbyt wiele czasu na obserwację i weryfikację. Musiał słuchać dalej.
- Jestem po to, by wiedzieć, zabójco potworów. Dziwny ten wasz cech - narodziliście się ze Szkoły Żmii, stosujecie dziwną broń, a wasz mistrz kładzie wyjątkowy nacisk na dziwne stworzenia: porońce, wilkołaki...
- ... wampiry - wtrącił - i upiory Dzikiego Gonu. To tylko zbędne pogaduszki... a ja czekam na konkretne informacje. Mów wreszcie.
- Są, bacz na to, pewne ruiny. Ruiny zamku Kaer Blath.
- Kaer Blath... "Warownia Lawendy"?
- No proszę, znasz Starszą Mowę. Interesujące.
- Zgadza się. Jednak nadal nie wiem, o co chodzi?
- Ta twierdza lata świetności ma już za sobą. Jednak jej historia może nam pomóc. Mieszkająca tam elfka, Rosa z Lawendowego Strumienia, w rzeczywistości była wampirzycą. Jej poddani przynosili do jadalni surowe mięsa i podawali swej pani krew, która na wielkich balach udawać miała wino z "prywatnej baryłki". Kiedy zwierzyny zabrakło, Rosa wypiła krew ze swoich sług. Do ostatniej kropli. Popadła w straszliwy nałóg. Opętana potrzebą zaspokojenia pragnienia, zaatakowała ludzkie siedziby. Jednak jej syn, młody Celebus, postanowił zakończyć to szaleństwo. Zabił swą matkę. I tyle żeśmy słyszeli o ich dumnym, szlacheckim rodzie. A zamek stopniowo popadał w ruinę. Nikt tam nie chodzi, jest cicho... bezpiecznie.
- I dlatego uważasz, że nasz pijak może ukrywać się właśnie tam.
- Dokładnie. Jednak, jak sam widzisz, to nic pewnego. Mimo to, warto sprawdzić każdy kąt.
- No dobrze. W takim razie... czas w drogę. Bywaj, Mirabelle.
- Bywaj, wiedźminie.
*
Na trakcie Wyzima - Oxenfurt bandytyzm rozwijał się w zastraszającym tempie. Jednak Grahen Nobelrriks się tym nie przejmował. Był w końcu krasnoludem. Jego brat, Percy, trzy tygodnie temu założył własne komando Wiewiórek i to właśnie ta banda trzymała w okolicy wszystkich za pysk. Jednak tym razem Grahen przeprowadzał przez las królewską eskortę. Garstka rycerstwa miała rzekomo jechać walczyć z Nilfgaardczykami za Jarugą. Jeden z nich, odziany w zbroję wykończoną fantazyjnymi wzorami, nawiązującymi do bestii zwanej gryfem królewskim, pochylił się nad mułem przewodnika i zagaił rozmowę:
- I jak, panie krasnalu? Minę masz, pan, nietęgą.
- Hrabio Percivalu... Eee tam, szkoda strzępić ryja - Grahen poprawił kuszę przy jukach, a następnie toporek i tarczę, które zawsze starał się mieć pod ręką. Arystokrata to zauważył i zarechotał.
- Panie przewodniku, pan się o nic nie boi. My zbrojne wojsko, jedziemy Czarnych bić! Pan tu, miarkuj pan sobie, jest tylko po to, by nas przez las, potem przez wzgórza i wreszcie za Jarugę przeprowadzić - rycerz popadł w nostalgię - z racji rekompensaty za pogromy i egzekucje. Krasnoludy, elfy i inne dziwadła nie muszą walczyć o Północ, czy nawet podatki płacić.
- Dziwadła?
- Darujcie, panie, ale nie przypominaszmi człeka wystarczająco, bym cię ja na równo z takowym stawiał. Szczególnie, że w bój boisz się iść.
- Miarkuję - powoli wycedził krasnolud - że jak Wiewiórki usłyszą te twoje wywody, hrabio, to wtedy moje słowo będzie tutaj odgrywać rolę kluczową. I to ja zadecyduję, czy wsadzimy ci chuja wysmarowanego miodem w mrowisko, czy puścimy wolno, byś mógł bić się z Czarnymi.
Rycerz wzdrygnął się i zamilkł. Poczerwieniał równocześnie ze złości i wstydu. Nagle podjechał do nich żołdak z tyłu i zawołał:
- Nobelrriks, a bandyci? Wiemy, że tu grasują...
- Nie zaatakują - odpowiedział, choć sam sobie nie wierzył. Mówił jednak dalej - nas z jednego, prostego powodu.
- A mianowicie?
- Nie chcą później odpowiadać przed Wiewiórkami za zamordowanie krasnoluda.
Jechali długo. Konie były zmęczone, a to miejsce pod żadnym pozorem nie nadawało się na postój. Pokaźne korony drzew nie sprawiały, że droga mijała przyjemniej. Było późne lato, a to oznaczało upalne dni i spore zużycie wody. Północne lasy, mimo klimatu, o tej porze mogłyby konkurować z rozgrzaną patelnią. Jechali nadal, bez chwili zawahania. Jechali w kompletnej ciszy.
Nagle spokój przerwały brzdęknięcia cięciw. Dwóch konnych łuczników z przodu krzyknęło przeraźliwie. Jeden z nich zakrztusił się chrapliwie i zleciał z konia. Grahen ujrzał strzały, wbite w ich ciała. Jednak drugi nie dostał w odsłoniętą krtań, jak jego towarzysz. On dostał w bark.
- Psia jucha! - krzyknął krasnolud - Elfy tak nie chybiają! Grasanci, grasanci!
- Za mną, bracia! W imię króla Sigismunda! - zaryczał Percival.
- Na nich, na nich! - zawołał trafiony żołnierz i naciągnął cięciwę łuku. Puścił.
Po chwili z drzewa spadł przebity śmiercionośnym pociskiem mężczyzna i zwymiotował krwią. Walka rozgorzała. Rycerstwo cofnęło się i przerzedziło. Grahen naciągnął kuszę i wystrzelił. Bełt trafił. Nie wiadomo, w kogo. Było ich zbyt wielu, by obierać sobie konkretny cel. Napierali niemal ze wszystkich stron. Brzdęk łuku, kakofonia stali, krzyki, zgrzyty, przeraźliwe rżenie koni. Krasnolud nie zauważył nadlatującej w jego stronę strzały, ale usłyszał ją. A raczej usłyszał, jak odbiła się od stali. Tuż przy jego uchu. Spojrzał i na ostrzu, niczym w lustrze, ujrzał swoje, przerażone oczy. Obrócił wzrok w stronę twarzy wybawcy. Zobaczył czarne włosy, brodę tego samego koloru, bliznę od policzka, która znikała pod zarostem... i oczy. Kocie oczy. Wojownik powiedział zupełnie spokojnym tonem:
- Od czego masz tarczę?
- Dzię... - nie zdążył dokończyć, bo szermierz z rykiem zaczął wymachiwać klingą i rozcinać bandytów, barwiąc ścieżkę, leśne runo i pnie drzes posoką. Nobelrriks podrapał się po rudej czuprynie i z bojowym okrzykiem na ustach zaszarżował, ściskając topór, w sam środek krwawego piekła. Stanął u boku wiedźmina i razem z nim budził grozę w sercach swych wrogów. Machał, ciął, zasłaniał się tarczą i znowu ciął. Ale wiedźmin nie ciął. On tańczył. Wirował w upiornym tańcu śmierci.
*
Gdy chowali trupy poległych żołnierzy, usłyszeli szelest gałęzi. Z gęstych zarośli wybiegła mała, człekokształtna bestia i wskoczyła na plecy Percivala. Ten zaczął krzyczeć, próbując zrzucić potwora, który swoimi szponami rozdrapał mu głęboko lewe biodro. Czerwona struga popłynęła po fantazyjnej zbroi. Wiedźmin doskoczył i oderwał poczwarę, po czym zadźgał ją dzikimi pchnięciami. Miał doyć walki. Chciał odpocząć.
- Nekkery to - począł Grahen - takie małe, wredne, kurwie syny, które bogowie pokarali za ich skurwysyństwo nikłym wzrostem.
- Ale i tak sobie radzą. Zaraza, dalej krew ucieka bokiem. Dawać więcej szmat!
*
Siedzieli we trzech przy ognisku. Wreszcie rycerz się odezwał:
- Pogromiłeś ich, pan! Wielu uciekło, gnidy chędożone... No, ale nic to. Jak cię, panie, wołają?
- Derven - odpowiedział wojownik.
- Skąd?
- Znikąd.
- Niepasowany? - zdziwił się krasnolud.
- Nie było okazji.
- Nic to! No, ale przywitajmy się, jak bogowie nakazują. Jam jest Percival, hrabia Velen, w tym również - kasztelu "Wrońce". Aktualnie pilnuje tam porządku pan Stenger, mój grodorządca, wraz ze swoją rodziną. Jego córka, Tamara, walczy w tamtych stronach z doktryną Wiecznego Ognia.
- A kim jest twój towarzysz? - zapytał wiedźmin, znudzony słuchaniem o dobytku arystokraty.
- Nobelrriks... Jestem Grahen Nobelrriks. Muszę przyznać, że od dawna nie widziałem w tych stronach zabójcy potworów.
- A ja widziałem - wtrącił się rycerz - ze trzy dni temu. Mówił, że za wąpierza się brać chce. Tego, co w Wyzimie wiedzie prym.
- Ja akurat poluję na tę samą bestię.
- No a JA - zaakcentował niski brodacz, lekko poirytowany wtrąceniem hrabiego - się nie znam na potworach, czy wiecznych ogniach! Ale jedno mi w życiu wychodzi... bitwy na pełnej kurwie z ogniem i mieczem. Możecie mi nie wierzyć, ale biłem się z ludźmi w Rivii, Odmętach, Wyzimie, a nawet w Vergen. Byłem wtedy szanowanym dowódcą krasnoludzkich Wiewiórek. Pierwej "Brygada Stal", później - proste, mało istotne komando. I tak oto jestem tutaj, z wami. A ty, Derven? Jak już załatwisz wampira, to co wtedy?
- Jak to "co wtedy"? - zdziwił się.
- No przecie wiemy - parsknął Percival - o wartości nagrody. Więc powiedz, panie, co zrobisz z tymi pieniędzmi?
- Myślałem o emeryturze...
- Wiedźmin-emeryt?! Tfu, na Wieczny Ogień! - krzyknął hrabia.
- A czemu nie, rycerzyku?! Wiedźmak nam dupy poratował, a ty jeszcze sobie kpisz?
"Rycerzyk" zamilkł. Jednak po chwili znów się odezwał:
- Wybacz, Derven.
- Wybaczam.
- Mogę jakoś pomóc?
- Orszak rycerski rozbity... więc pewnie wrócisz do króla.
- Coś mu przekazać?
- Tak. Przekaż mu, bu szykował przyjęcie na cześć zabójcy wampira - rzekł i splunął w ognisko, przypominając sobie nagle koszmar, który nawiedził go, gdy czekał na wilkołaka w jaskini.
- Amen - wtrącił Grahen.
*
Zapadł zmrok. Wiedźmin wszedł na dziedziniec ruin. Zauważył płomień ogniska, ale nie wyciągnął miecza. Nie miał zamiaru walczyć o zlecenie, jak to było zazwyczaj w takich przypadkach. Nawet nie upewniał się, czy drugi łowca nie obnaży klingi. Podszedł jedynie, by uściskać przyjaciela.
------------------------------------------------------
Witam po długiej przerwie. Chciałem w tej, krótkiej dopisce podziękować jedynie, że czekaliście. Gdyby nie pozytywny odbiór poprzednich części, ta by nie powstała. Do następnego spotkania i powodzenia na szlaku. ;)
CZYTASZ
Wiedźmin: Opowieść o Dervenie
FanfictionHistoria w świecie Wiedźmina, mająca miejsce na kilka miesięcy po zakończeniu Wiedźmina 3. Gdy Wieczny Ogień gaśnie, a Nilfgaard cofa się za Jarugę, czarodzieje wiodą godne życie. Żmije kryją się pod kamieniem, zaś na trakt wyruszają dziki. Wśród ni...