23 stycznia 1977

1.1K 59 11
                                    

 Panna Evans oznajmiła, że sama zorganizuje kwiaty. Z samego rana usadowiła się zatem na tylnym siedzeniu czarnej taksówki i domknęła drzwi z wielką ostrożnością, by nie przygnieść sukienki. Kierowca poprawił lusterko, przyglądając się swojej pasażerce z niekrytą ciekawością. Rzadko kiedy miał już okazję oglądać kobiety w kapeluszu i rękawiczkach.

— Jesteś dziś moim pierwszym kursem, słonko. — Wyszczerzył nierówne, poplamione nikotyną zęby w bezsensownym uśmiechu.

Petunia aż się wzdrygnęła.

— Dokąd to się wybieramy tak wcześnie?

— Róg Mercy i Station Road, poproszę.

Taksówkarz przekręcił lusterko na swoje miejsce. O tej porze ulice były puste, więc samochód mknął przed siebie powyżej przepisowej prędkości. Petunia usiadła wygodniej i zajęła się tym, co lubiła najbardziej — wyglądaniem przez okno. Mijane po drodze domki jej osiedla kompletnie niczym się nie wyróżniały, co przyjęła z wielkim zadowoleniem. Wszystkie były zadbane i uspokajająco jednakowe. Poranna mgła nie zdążyła opaść, a ojcowie i mężowie nawet jeszcze nie zabrali się do zeskrobywania szronu z samochodowych szyb. Była szósta trzydzieści rano, dwudziestego trzeciego stycznia 1977 roku i nic nie zapowiadało, by w tę właśnie niedzielę cokolwiek zakłóciło plany panny (jeszcze) Evans.

Gdy taksówka wyjechała z przedmieść, kierowca na każdych światłach mamrotał coś pod nosem i kręcił bezmyślnie gałką radia, wyraźnie próbując pominąć wiadomości i jakoś zabić czas w oczekiwaniu na zielone.

— Paskudna sprawa z tą polityką, co nie? — wyburczał, zaraz potem zanosząc się kaszlem palacza. — Carter ułaskawia tych kretynów od Wietnamu, Gandhi panoszy się w Indiach... Rany boskie, Indie przecież od zawsze były nasze! Ci turbaniarze nie mają bladego pojęcia o prowadzeniu państwa.

Petunia zmarszczyła nos, nie chcąc się specjalnie wdawać w dyskusje. Jedną z rzeczy, które uwielbiała teraz, gdy w końcu mogła rozporządzać własnymi pieniędzmi, był święty spokój — zwłaszcza kiedy przebywała na tylnym siedzeniu taksówki. Minęli tory kolejowe i kierowca w końcu się miłosiernie przymknął. Zdecydował się na stację, która grała Bee Geesów, a Petunia zajęła się własnymi myślami. Będzie musiała jeszcze skoczyć do fryzjera... I na przymiarkę. Na szczęście wyszła z domu odpowiednio wcześniej — zdrowy rozsądek podpowiadał, że aż za wcześnie. Ciekawe, czy rodzice jeszcze spali...

Niemniej jednak, miała dużo czasu i właśnie tak powinna się zachowywać odpowiedzialna dziewczyna. Tak właśnie. Starała się odprężyć, ale lata praktyki siedzenia prosto jak struna były silniejsze od niej. Przez całą noc nie mogła spać i wmawiała sobie, że to z emocji. Starała się nie dopuszczać do siebie głosu rozsądku, który metodycznie i niestrudzenie próbował wbić jej do głowy, że to, co czuła to przejmujący strach.

— Będzie cztery dwadzieścia.

Wręczyła kierowcy pięciofuntowy banknot i zatrzasnęła drzwi taksówki, kierując się w stronę targu, na którym okutane w grube szale i płaszcze kobiety różnych nacji właśnie zdążyły porozstawiać swoje towary. Stukot własnych obcasów na nierównym chodniku w mniemaniu Petunii dodawał jej animuszu, zwłaszcza, że pantofelki były nowe.

Bazar na rogu Mercy i Station Road był jednym z mniejszych w Londynie, ale Petunia utrzymywała, że nie miała czasu ani cierpliwości, by zajrzeć na ten większy. Gdy podeszła do grubej i siwej Rosjanki sprzedającej kwiaty, ta wyszczerzyła do niej bezzębne dziąsła i całkiem znienacka wskazała pomarszczoną dłonią na wazon pełen białych lilii.

— Nie! — Petunia natychmiast odsunęła się od kwiatów, zupełnie jak gdyby miały się na nią rzucić.

Nie będzie żadnych przeklętych lilii na jej ślubie, tego akurat zamierzała dopilnować nader gorliwie. Zapłaciwszy za pięć bukietów niezapominajek, bezwiednie ruszyła przed siebie wzdłuż Station Road, przytulając do siebie kwiaty owinięte w biały, woskowany papier. Szła pomiędzy budynkami i starała się nie poślizgnąć na kocich łbach, jednocześnie nie zmniejszając tempa kroku, bo skoro już zdecydowała się na szybki przemarsz, teraz głupio jej było zwalniać. Nie przewidziała jednak, że powstała na chodniku szklanka za nic miała jej poczucie stylu. Gdy Station Road przeszło w Gatwick Street i Petunia skręciła gwałtownie w lewo, mało nie wyrżnęła jak długa.

Miss EvansOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz