Petunia z irytacją obserwowała, jak Lily układa na łóżku wszystkie nowe książki i magiczne akcesoria. W klatce pod oknem rzucała się płomykówka, której Petunia już od progu poprzysięgła nienawidzić. Od lat błagała rodziców o zwierzątko domowe, ale ze względu na silną alergię jej siostry, żadne futerkowe stworzenie nie wchodziło w grę. Teraz Lily nie tylko miała wyjechać na drugi koniec kraju, ale zabierze też ze sobą kufer pełen skarbów i nowego towarzysza o kretyńskim imieniu Eros. Jawna niesprawiedliwość zżerała Petunię do żywego.
- Ależ kochanie, przecież chcemy się z Lily kontaktować. Nie mają tam telefonów. Zobaczysz, sama będziesz chciała do niej wysyłać listy. Będzie zupełnie jak w twoich książkach - przekonywała pani Evans, gdy stała z córkami w sklepie ze zwierzętami, którego nazwy Petunia nie miała nawet ochoty zapamiętać.
Na początku jej rodzice myśleli, że to wszystko jest jednym, wielkim żartem - dopóki na ich progu nie pojawiła się tajemnicza kobieta w karminowej pelerynie i śmiesznym kapeluszu. Przedstawiła się jako panna Galia Blanchard i twierdziła, że przybywa z ramienia Departamentu Magicznej Edukacji - cokolwiek by to miało znaczyć. Miała nawet stosowną legitymację. Gdy matka niechętnie wpuściła ją do środka, Galia natychmiast dostrzegła czające się za rogiem siostry, które obserwowały ją jak zjawisko.
- Ach! Oto i jest, nasza mała czarownica. - Panna Blanchard podeszła do Lily żwawym krokiem i wyciągnęła rękę w czarnej rękawiczce. - Jak się masz, droga Lily?
Petunia zesztywniała, drugi raz w ciągu ostatnich kilku dni słysząc słowo „czarownica". Na domiar złego, jej obecność została całkowicie zignorowana. Kobiecie ani przez myśl nie przemknęło, że być może to Petunia jest tą specjalną dziewczynką. Nie. Nawet na nią nie spojrzała.
- Może... Napije się pani herbaty? - zapytała Linda, swoim specjalnym, surowym tonem, który jej córki znały bardzo dobrze.
- Nie trzeba, kochana. - Galia wyciągnęła z kieszeni peleryny cienki, długi patyk, którym machnęła kilka razy w powietrzu.
Linda odwróciła się w stronę kuchni, a dziewczynki wychyliły zaraz zza ściany, chcąc lepiej zobaczyć. Coś zaklekotało w szafkach, rozległ się rumor, a w starej kuchence natychmiast buchnął ogień, który normalnie trzeba było podkładać i podtrzymywać przez dobre pół godziny. Pani Evans krzyknęła z przerażenia, a tymczasem panna Blanchard machnęła patykiem jeszcze raz i czajnik sam podleciał do zlewu, by napełnić się wodą. Filiżanki, razem ze spodeczkami i tacą, wyfrunęły do pokoju dziennego, by zaraz równiutko ustawić się na swoich miejscach na stole. Linda zaczęła mamrotać coś pod nosem, cofając się w stronę dzieci i natychmiast ustawiając je za sobą.
- Proszę się nie bać, droga pani. - Galia przywołała do siebie czajnik, w którym woda zagotowała się momentalnie. Gdy kuchenka ucichła, a ona spokojnie nalała herbaty do czterech filiżanek, Linda powoli oparła się o ścianę. Złapała Petunię za rękę tak mocno, że niemal połamała jej palce. Dziewczynka syknęła z bólu i próbowała matkę odsunąć, ale ta była w zbyt wielkim szoku. Lily natomiast patrzyła się na gościa z fascynacją, bez cienia strachu.
- Absolutnie nie mam złych zamiarów. Cukier? - Galia zamieszała łyżeczką w swojej filiżance.
Gdy Linda pokręciła przecząco głową, dając do zrozumienia, że nie słodzi, herbata sama poszybowała w jej stronę. Ujęła ją w drżące ręce, nie wiedząc, co o tym myśleć.
- Przybyłam tu, ponieważ tak się składa, że Lily posiada bardzo niezwykły dar... Dar, który dzielą wszyscy czarodzieje. Domyśla się pani, co to takiego? - Panna Blanchard uśmiechnęła się przebiegle, mrugając do Lily porozumiewawczo.
CZYTASZ
Miss Evans
FanfictionZwycięzca WATTONATORS 2017. Jest 6:30 rano, niedziela, 23 stycznia 1977. W dniu swojego wesela, Petunia Evans pod pretekstem przygotowań wsiada w taksówkę, wysiada w Londynie i... postanawia pójść na spacer. Dochodzi aż do Charing Cross Road - nie s...