Patrze, na małe rozmazane kropki. Bez okularów, niektóre rzeczy są piękniejsze. Rozmazane, ale bez skazy, bez zanieczyszczeń, bez twarzy. Czuje się obserwowana. Mój odwieczny instynkt, karze mi się odwrócić i ma racje. Patrzy się na mnie, czymś co powinno być oczami, a jest zakrwawionym bandażem. Kuca na swoich, obślizgłych kończynach i patrzy albo tylko udaje, że to robi. Miasto rozciągające się za nim płonie. Udaje bezbronnego, ale mu nie wierze. Ludzie, wychodzący z budynków nie mają twarzy. Ich oczy turlają się po drodze, ich uszy leżą, nasłuchując cierpienia, ich nosy wąchają krew wylewającą się z każdej żywej, umierającej, czy nieistniejącej już istoty. Ateista rozmawia się z Bogiem, wierzący, traci wiarę. A ja idę przed siebie, szukając, choć jednej żyjącej istoty, choć jednego źdźbła trawy. Znajduję go, znajduję niemego świadka wydarzeń i pytam go dlaczego. Nie znajduje odpowiedzi, tak myślałam. Ogień szuka zdobyczy i nawet ostatni świadek tego zdarzenia, skacze do lawiny, piekła. Chce spojrzeć, w oczy sprawcy. Chcę zadać mu te samo cierpienie. Podchodzę do niego, nie boje się, nie mogę się bać. Rozwiązuję bandaż, oblepiony czerwoną cieczą i widzę siebie. Idę nad przepaść, tysiące dusz, tysiące krtani wydających ten sam krzyk. To ja to zrobiłam, śmierć to ja, ja to śmierć. każdy z nas to śmierć. Rzucam kamień, by zobaczyć jak długo spada. Nie mija sekunda, a traci mi się z oczu. Może nie będzie bolało, może tam na końcu jest ogromna poduszka. Myśląc o puchu, jaki czeka mnie na dole, skacze...