thisisrealryanross: Brenny ja... wiem gdzie mieszkasz. Błagam, nie rób nic głupiego, przyjadę do ciebie
brendonurie: Nie. Nie rób tego.
thisisrealryanross: Muszę wiedzieć, co teraz robisz?
Ryan zobaczył, że Urie wyświetlił wiadomość ale nic nie odpisał. Przełknął ciężko śliną i postanowił doprecyzować.
thisisrealryanross: Spytam konkretniej. Brendon, czy robisz sobie teraz krzywdę?
brendonurie: Po co ci to
thisisrealryanross: Proszę...
brendonurie: Tak. To zabrzmi desperacko, ale jedyne co miałem pod ręką to zbita butelka.
thisisrealryanross: Odłóż to, błagam. Jadę do ciebie.
brendonurie: Nie.
brendonurie: Ryan nie rób tego.
*thisisrealryanross offline*
brendonurie: cholera
*brendonurie offline*
Po niespełna 15 minutach o wiele zbyt szybkiej jazdy Ryan był już na miejscu. Wyskoczył szybko z samochodu i od razu zaczął dobijać się do drzwi.
-Brendon! Wpuść mnie, Brenny! - Trzasnął w zamknięte przed jego nosem drzwi.
Czego nie wiedział, to to, że Brendon leżał właśnie na podłodze w swojej sypialni na piętrze niezdolny do wstania. Przytomny, lecz otumaniony przez wszechobecny zapach dymu oraz procenty w swoim organizmie. Nie pomagał też lekko krwawiący nadgarstek, który mimo szczerych chęci nie był zagrożeniem dla jego życia. Słysząc rytmiczne uderzenia w drzwi, nie był w stanie wydać z siebie żadnego odgłosu. To wszystko go przytłaczało, a podłoga wydawała się taka miękka. Ale nie mógł tego zrobić. Musiał wstać. Dla Ryana. Trzymając się ramy łóżka chłopak podniósł się i na drżących nogach skierował się do drzwi. Wydostał się z sypialni i ledwo co dał radę zejść ze schodów. Został mu do pokonania tylko salon. W połowie zahaczył piszczelem boleśnie o szafkę i upadł z głuchym jękiem. To Ryan doskonale usłyszał i zaczął mocniej uderzać w drzwi z zamiarem sforsowania ich. Ciągnął za klamkę jednocześnie uderzając w nie ramieniem. Jedno, drugie, trzecie, za czwartym uderzeniem zamki ustąpiły. Starszy chłopak wparował do środka i widząc Brendona nieprzytomnego na podłodze, pobladł. Podbiegł do niego szybko i opadł na kolana wciągając go na nie.
-Brendon wstawaj! Do cholery wstawaj! - Chłopak nie reagował, ale oddech miał regularny co zmusiło Ryana do myślenia. Drżącymi dłońmi wyjął telefon i zadzwonił na pogotowie. Tuż po podaniu adresu Brendon odzyskał przytomność i zaczął kontaktować.
-Ry - Wychrypiał patrząc w górę na zapłakaną i spanikowaną twarz Rossa. Słysząc ten cudowny głos, Ryan momentalnie objął jego policzki dłońmi i schylił się by złączyć ich usta w szybkim pocałunku. Nie obchodziło go w tym momencie nic, oprócz tego, że tu jest. Przy nim. Brendon położył powoli dłoń na palcach Ryana oddając pocałunek które został szybko przerwany przez wyższego chłopaka.
-Zaraz przyjadą, spokojnie, zaraz ci pomogą - Złapał go szybko za dłoń w zamian dostając syknięcie przesączone bólem. Dotykał czegoś mokrego, podążył oczami za swoją ręką i ujrzał czerwoną maź. Krew. Od razu zdjął swoją koszulę zostając w samym t-shircie i porwał ją na kawałki. Zawiązał ciasno na nadgarstku Uriego.
-Jesteś tu - Cichy szept przerwał napiętą ciszę.
-Oczywiście, że jestem. Spokojnie, zaraz przyjedzie karetka. - Jedną ręką podtrzymywał chłopaka na swoich kolanach a drugą trzymał jego nadgarstek uciskając go. Słysząc syrenę pogotowia, Brendon wpadł w panikę. Zaczął się słabo, z braku sił, wyrywać z ramion starszego chłopaka.
-Nie! Nie pozwól im mnie zabrać! Ryan nie pozwól im! Zostań ze mną! Nie pozwól im nas rozdzielić!
CZYTASZ
Whisky Drop |Ryden
FanficMinęło 10 lat. 10 lat od Cape Town i rozstania zespołu. Ryan i Brendon ruszyli ze swoimi życiami i mają się cudownie. Nie tęsknią za sobą, nie myślą o sobie i są szczęśliwi. Przynajmniej według fanów. A jakie są realia?