01

210 27 35
                                    

Jadę motorem, dookoła jest pustka, ani jednego żywego ducha. Licznik wyraźnie wskazuje, że niedługo zabraknie paliwa. Muszę czym prędzej znaleźć stację benzynową.

W przeciągu kilku kilometrów nie widziałam żadnego budynku, więc na pewno jakiś niedługo się pojawi. Na tak długiej trasie, to niemal niemożliwe, aby nie było żadnej stacji.

Niestety pojazd nie współpracuje i już po piętnastu minutach jazdy pochłania całe paliwo. Staje, a ja klnę pod nosem na mój podły los... Zaraz! W przeciwieństwie do tego, co spotkało wszystkich zakażonych, nie jest taki zły, ale to tylko kwestia czasu.

Zaczynam pchać to coś na dwóch kołach, słońce zamienia moją twarz w pumeks. Jest szorstka i wysuszona. Jestem zmęczona i na dodatek głodna. Po półgodzinnej żmudnej wędrówce widzę stacje. W końcu! Stawiam motor na nóżkach, wyciągam pistolet za paska i kopniakiem otwieram drzwi. Wewnątrz panuje grobowa cisza, zresztą na zewnątrz też. Rozglądam się dookoła, nim zacznę poszukiwanie prowiantu, muszę sprawdzić teren. Przecież nie chcę, aby jakiś umarlak skoczył na mnie od tyłu, co to to nie.

Główne pomieszczenie jest bezpieczne, sprawdzam resztę - czysto. Przeszukuję szafki i regały. Znajduję paczkę krakersów, trzy konserwy bez etykiety i dwie i pół butelki wody. Normalnie uczta! W ostatnich kilku stacjach znalazłam mniej niż tutaj. Pakuję zdobycze do plecaka i wychodzę na zewnątrz, łapię węża od dystrybutora i napełniam bak, niewiele ludzi tutaj zawitało ostatniego czasu. Napełniam też butle i wsadzam do schowka pod siedzeniem. Wprowadzam motor do szopy obok budynku i chowam pod plandeką, muszę się przespać.

Wchodzę na małe zaplecze stacji, barykaduję drzwi i okno, i siadam na łóżku, wyciągam jedną z konserw i otwieram ją za pomocą noża. Fasolka, co za niespodzianka! Wyczuwacie ten sarkazm? Gdy zjadam całą zawartość, kładę się i zasypiam.

Budzę się kilka godzin później, z zewnątrz dochodzą mnie głośne dźwięki, jakby ktoś ciągnął coś po ziemi. Gwałtownie wstaję i spoglądam przez okno na podwórze, nie widzę nikogo. Jest wczesny ranek kolejnego dnia, słońce jeszcze nie wyszło zza horyzontu. Chwytam pistolet i ostrożnie opuszczam zaplecze. Mam oczy szeroko otwarte, staram się iść najciszej jak potrafię. Staję obok framugi drzwi i obserwuję. Duży, kryształowy wazon, stojący na ladzie, upada z głośnym hukiem. Moim oczom ukazuje się wysoka postać mężczyzny, nie widzę jego twarzy, bo jest ciemno, ale po niezdarnym chodzie i cichym powarkiwaniu wnioskuję, że on raczej się ze mną nie zaprzyjaźni.

Wycofuję się, nie mam ochoty na walkę z zombiakiem, jest większy i na dodatek obdarzony instynktem zabójcy. Idę tyłem, nie ostrożnie, przez co popełniam błąd. Potykam się o leżącą na posadzce puszkę i lecę w dół. Wstaję z prędkością światła, słyszę głośne kroki, a już po chwili tuż przede mną pojawia się zmutowana postać, ryczy, jakby rodził.

- Kurwa - klnę.

Rzucam się biegiem, pokonuję zakamarki stacji. Dobrze, że sport to mój najlepszy przyjaciel. Odwracam się i strzelam, pocisk trafia prosto w pierś mężczyzny, ale on jakby w ogóle niczego nie poczuł, biegnę dalej.

Korytarz się kończy, a ja wpadam w pułapkę. Zdesperowana macham głową w prawo i lewo, w górę i dół. I widzę to - wentylacja. Wdrapuję się po rurach i zaczynam szarpać za kratkę zasłaniającą dziurę. Rzucam ją na ziemię i podciągam się, aby dostać się do środka. Czuję, jak coś kurczowo, chwyta mnie za nogę, spoglądam w dół i posyłam kule prosto w głowę tego pieprzonego kanibala. Upada, a ja razem z nim.

Odsuwam się od tego czegoś jak poparzona i wyciągam broń przed siebie. Jednak nic się nie dzieje, roztrzaskałam mu czaszkę, kluczowy organ. Głośno dyszę, w moim sercu chyba trwają wyrzuty armatnie. Włosy przykleiły mi się do mokrej od potu twarzy. Muszę stąd spadać, nie wiadomo, czy nie ma ich więcej.

Wychodzę przez okno w innym pomieszczeniu i kieruję się w stronę szopy, ostrożnie otwieram drzwi i ściągam plandekę. Wsiadam na motor. No to jazda.

Słyszę powarkiwanie, ale nie mam czasu się odwracać, pędzę asfaltową drogą. Poranne powietrze przyjemnie chłodzi moją skórę. Nie zastanawiam się, gdzie jadę, zresztą i tak nie znam tych terenów. Podążam prosto przed siebie, a moje myśli krążą wokół pierogów. Zjadłabym sobie pierogi... Takie z serem albo z kapustą i grzybami.

Nie Łucja, nie myśl o takich rzeczach! To nieodpowiednie w twoim położeniu.

Słońce budzi się do życia, a wraz z nim upał. Mimowolnie wywracam oczami, taki nawyk z dzieciństwa, gdy coś mi się nie podoba, wykonuję ten gest, ruch, jak zwał tak zwał.

Mija połowa dnia, ta ogromna kula na niebie jest już bliżej zachodowi, także wnioskuję, że jest około piętnastej. W oddali dostrzegam parę budynków, czyżby wioska? Może bym trochę ją „pozwiedzała?" Nie mam wiele prowiantu, a dodatkowa puszka fasolki by się przydała. Waham się jeszcze tylko chwilę i wjeżdżam w zabudowany teren. Miejsce przypomina salę z horroru - opuszczoną i mroczną.

Przeszukuję kilka budynków, znajduję niewiele. Mam już zamiar opuścić tę mało urodziwą wioskę, gdy dochodzi mnie wrzask. Wydobywa się z knajpy urządzonej w teksańskim stylu, te charakterystyczne drzwi, to musi być to.

Najchętniej wzięłabym nogi za pas i jechała, gdzie pieprz rośnie, ale ten głos nie brzmiał... Jak to określić? Martwo?

Zbliżam się małymi kroczkami do budynku, dźwięk jest coraz głośniejszy. Zaglądam przez drzwi i widzę kilku umarlaków, rzucających się w stronę bliżej nieokreślonej postaci. O, żeś w dupę. Jest to na pewno człowiek, bardzo silny człowiek. Łapie zombiaki i rzuca nimi o ścianę, nie widzę jego twarzy, ale nie da sobie rady, tych martwych gówien jest zbyt dużo. Dobra Chmielewska weź się w garść! Musisz mu pomóc. Nie będziesz biła ich po mordkach, masz pistolet idiotko!

- Okej - szepczę do mojego głosu w głowie, aby zakończył już swój monolog i wyciągam pistolet. Wyskakuję z ukrycia i zaczynam powalać umarlaki jeden po drugim. Padają, a ja czuję satysfakcję. Za pomocą mojej broni i zwinności mężczyzny, nie zostaje ani jedno z tych ścierw.

Przez moment po zakończeniu walki, mierzę się z chłopakiem wzrokiem. Brud i zaschnięta krew na jego buzi nawet w malutkim stopniu nie psuje jego urody. Jest ode mnie niewiele wyższy, ma ciemne włosy i oczy.

Nie patrz się tak na niego, to jest dziwne - nakazuję sobie w myślach.

- Dziabnął cię któryś? - pytam i sprzedaję sobie mentalnego kopa w tyłek. Nie ma to, jak zaczynać nową znajomość, po kilku tygodniach samotności, w taki sposób, ale w sumie, nie chcę, aby mój nowy towarzysz, jeśli w ogóle zechce nim zostać, podczas podróży zamieni się w coś, co nie jest człowiekiem.

- Nie - odpowiada poważnym tonem. Wymija mnie i wychodzi na zewnątrz.

Closer to the edge || ZAWIESZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz