03

139 21 24
                                    

Stoimy na trawie, no trochę wyschniętej i zżółkłej, ale to wciąż trawa. Po kilkugodzinnej podróży w końcu dotarliśmy na miejsce. Teraz zostało nam tylko znaleźć właz do bunkru.

- To straszne, jak to miejsce się zmieniło - mówi Shackeford. Jest przygnębiony, nie próbuję go pocieszyć, bo niby jak? Nie jestem z tych typów ludzi, którzy wmawiają, że wszystko będzie dobrze. Świat się rujnuje i chyba nawet Bóg uważa, że łatwiej by było go zbudować od nowa, niż naprawić.

Klepię go przyjacielsko po plecach i szukam dalej włazu. Przez te dwa dni trochę się poznaliśmy, on opowiadał mi różne historie, a ja jemu. Opowiadałam mu o Polsce i o moich różnych przypałach z dzieciństwa. Było ciekawie.

Gapię się na drzewo, jest okaleczone nożem i jakoś dziwnie zmutowane. Przez ten widok nie zauważam przeszkody i lecę twarzą w piach. Obdzieram sobie dłonie o coś szorstkiego. Cicho jęczę na podłość tajemniczego czegoś.

- Ja pierdole... - mamroczę po polsku i podnoszę się z ziemi.

- Nic ci nie jest? - Słyszę nad sobą głos Charlie'go, a jego dłoń zaciska się na moim przedramieniu i pomaga mi wstać.

Otrzepuję się z piasku i mówię, że wszystko w porządku.

- No, jeden plus twojego upadku jest taki, że znalazłaś wejście - oznajmia z uśmiechem, a mi zajmuje chwilę, zanim orientuję się, o co mu chodzi. Spuszczam wzrok, a moim oczom ukazuje się właz ukryty wśród trawy. Ooo tak!

Natychmiast przyklękam i próbuję otworzyć właz, ale on ani drgnie.

- No co jest!? Niech to się przekręci! - warczę wściekła. Nie po to przebyłam taki szmat drogi, aby teraz nie móc otworzyć tego kawałka złomu.

- Daj, ja to zrobię - rzecze brunet. Odsuwam się na bok, a on zaczyna przekręcać. Idzie mu to lepiej niż mi. Czemu mnie to nie dziwi?

Po sekundzie naszym oczom ukazuje się czarna dziura. Ruchem ręki daję znać, że wejdę pierwsza. Schodzę po metalowej drabince na dół, nie jest to przyjemne, bo nic nie widzę. Jest ciemno, jak to bywa pod ziemią. Dotykam podłoża, a Shackeford zjawia się zaraz za mną. Nagle zapala się światło, rozglądam się. To Charlie znalazł włącznik.

Bunkier jest urządzony na biało. Są tu dwa piętrowe łóżka, dalej znajdują się jakieś zasłony. Idę naprzód. Przechodzę przez materiał i wchodzę do kuchni. Jest bardzo mała, ale nieźle wyposażona w sprzęt. Dalej znajduje się przejście do toalety. I to wszystko. Jest to prywatny schron, także większego się nie spodziewałam, ale jest nieźle urządzony.

Wracam do mojego towarzysza do „sypialni", stoi na środku i bacznie się czemuś przygląda.

- Coś nie tak? - pytam i wyrywam go z zamyślenia.

- Ktoś tu chyba już mieszka - mówi i wskazuje na rzeczy leżące obok łóżka. Jest tam brudna męska koszulka na ramiączkach, kilka zakrwawionych szmat i jakaś torba. Nie zamierzam jej dotykać.

- Ktokolwiek tu był, to już się zmył. Wszystko jest w kurzu, nikt tu nawet nie śpi. - Wątpię, aby ktoś mieszkał w tak zanieczyszczonym pomieszczeniu. Trzeba pozbyć się przedmiotów należących do poprzedniego mieszkańca, nigdy nie wiadomo czy nie miał jakiejś choroby. Przezorny zawsze ubezpieczony.

- Jak myślisz, dlaczego się stąd wyniósł? - Mój kompan chyba ma jakieś wątpliwości.

- W kuchni nie ma nawet okrucha. Na pewno poszedł po coś do jedzenia. - Wzruszam ramionami i idę wziąć bardzo długi prysznic, leci tylko zimna woda, ale to w ogóle mi nie przeszkadza. W końcu od wielu dni mogę się umyć. Jest tylko mydło w kostce, lecz jak to mówią, lepszy rydz niż nic.

Mam w planach zostać tutaj przez jakiś czas, odpocząć i pożyć w cywilizowanych warunkach. Już wcześniej się zastanawiałam, czy wrócić do laboratorium. Chciałabym dokończyć antidotum, ocalić świat przed upadkiem. Chcę żyć na ziemi, na której panuje równowaga i szczęście.

Wzdycham głośno, wychodzę spod prysznica, owijam się ciasno ręcznikiem. Piorę jeszcze moje ciuchy i wychodzę z łazienki.

Muszę się przespać, moje obolałe ciało domaga się wypoczynku. Zagrzebuję się pod kołdrą i pogrążam we śnie.

Następnego dnia budzę się jako pierwsza, Charlie leży nade mną, pogrążony w krainie Morfeusza, włamywacz jeden, niech wraca do rzeczywistości, a nie pluska się w cudzej.

Ubieram się, nalewam wody z kranu do małej butelki, wkładam broń za pasek i wychodzę na zewnątrz. Chcę trochę pobiegać, poprawię krążenie.

Dzień jest naprawdę przyjemny, słońce grzeje, ale wieje też lekki wiaterek. Biegnę przed siebie, aż docieram do ścieżki, dookoła której rosną drzewa. Smutny widok, drzewa pozbawione liści w środku lata. Nie rozumiem tej anomalii, przecież czasami pada, może nie tak często, jak przed wojną, ale wciąż pada. Ludzie nie dbają o rośliny, ale one radziły sobie same przed powstaniem człowieka, to dlaczego teraz jest inaczej? Przecież to niemal niemożliwe, aby gaz zaszkodził roślinności. Nie tak daleko od miejsca wypadku.

Zatrzymuję się i siadam na uschniętej kłodzie. Piję wodę i myję też twarz.

Nagle dochodzą mnie jakieś odgłosy, natychmiast podnoszę się na równe nogi i chowam za drzewem o grubym pniu. Od samego rana takie cyrki, jeszcze brakowało mi natknąć się na jakiegoś umarlaka, ewentualnie kilku umarlaków.

- To jakaś anekumena, tutaj na pewno nikt nas nie znajdzie - odzywa się męski głos, a mnie opuszcza niepokój. Ludzie. Tacy normalni. Oni raczej mnie nie zjedzą, aczkolwiek lepiej nie wychodzić. Nie potrzebuję nowego towarzystwa.

- I co z tego, że nie spotkamy tutaj żadnego żywego trupa, skoro mogą nas napaść zmutowane zwierzęta. - Drugi mężczyzna się odzywa, a mnie przechodzą ciarki. Zmutowane zwierzęta? To przecież niemożliwe... Nie spotkałam się z niczym takim, pewnie mają zbyt wybujałą wyobraźnię i tworzą bajki.

- Nie. To niemal niemożliwe, takie zwierzę, nawet zmutowane, potrzebuje pożywienia, a tutaj jak już zdążyłeś zauważyć, jest PUSTO. - Taaaa pusto, tylko kilka kilometrów dalej znajduje się miasteczko, w którym na bank roi się od tych ścierw. - Potrzebują wody, roślin...

- Nathan, zamknij się w końcu! Pewnie wpierdalają siebie nawzajem, to coś, czym poczęstował nas nasz cudowny rząd, poprzewracało im w głowach. One myślą inaczej niż przedtem - rzecze poirytowanym głosem. - Ale nie bój się, ja uratuję świat - mówi już rozmarzonym tonem. Mimowolnie się uśmiecham.

Jego towarzysz wybucha śmiechem i najwyraźniej nie może przestać. To jacyś debile.

- Ty... - Ledwo wypuszcza to słowo z ust. - To ja uratuję świat. Kiedyś będę światowej sławy wynalazcą leku na raka, szczepionki na zombiastwo i kilka innych rzeczy. Dostanę Nobla we wszystkich dziedzinach. Sława, kobiety i pieniądze. Czego chcieć więcej?

Teraz ten drugi wybucha śmiechem, muszę przyznać, że ma bardzo zabawny śmiech.

- To twoja jedyna szansa, abyś zamoczył, bo dziewczyna w normalnych okolicznościach kijem przez szybę by cię nie dotknęła. A na pieniądze lecą przynajmniej puste blondynki, więc miałbyś szansę.

Closer to the edge || ZAWIESZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz