06

90 12 18
                                    

  — Za jakieś pół godziny zrobimy przerwę - oświadcza Shackeford, nie spuszczając oczu z drogi. Niebo jest już w kolorze atramentu, wokoło szczere pole, a jedynym źródłem światła jest Kazimierz.

  Kiwam głową na znak, że zrozumiałam, choć on nie jest w stanie tego zobaczyć.

  Nagle tuż przed nami pojawiają się dwa reflektory, rozszerzam oczy ze zdziwienia i gapię się w to zjawisko, jak krowa w malowane wrota. Zaraz obok pojawiają się kolejne dwa światła, a mnie ogarnia niepokój. Coś tutaj ewidentnie nie gra. Pojazdy są coraz bliżej nas, szturcham Charlie'go w bok.

  — Zawracaj! Zaraz na nas wpadną! - krzyczę przestraszona. Zanim jednak dociera do niego ta informacja, ciężarówki są już zbyt blisko. Brunet podejmuje gwałtowne kroki i skręca w prawo. Nim lądujemy w rowie, na ile nam pozwalają nasze umiejętności, zeskakujemy z maszyny. Twardo upadam na suche, kolczaste krzaki. Zdzieram sobie kolano, boli, ale ten ból na pewno jest o wiele mniejszy, niż byłoby przygniecenie przez motor. Siadam i obserwuję wszystko jakby w zwolnionym tempie.

  Ciężarówki, które pojechały nieco dalej, cofają się i zatrzymują centralnie obok nas. Z jednego z pojazdów wysiadają dwie postacie, po sylwetkach rozpoznaję, że to kobieta i mężczyzna. Gdzieś z boku słyszę wściekły głos Charlie'go i to mnie przywraca do żywych. Szybko podnoszę się na równe nogi.

  — Co to kurwa miało być?! — krzyczy przyjaciel, wściekle wymachując rękoma na lewo i prawo. Widać, iż ma ochotę komuś mocno przywalić. Podchodzi do Koreańczyka, który jako pierwszy opuścił pojazd. Już bierze rozmach by zadać cios, gdy tamten ze zniewalającą szybkością wyciąga broń i przykłada ją brunetowi do głowy.

  — Jeden podejrzany ruch, a ta kula zamieni twój mózg w jajecznice — mówi jadowitym głosem, patrząc Shacklefordowi prosto w oczy.

  Ej Łucja, czemu zachowujesz się, jak widz jakiegoś filmu akcji? Działaj!

  — Ej ziomeczek, spokojnie. — Podchodzę do sporej grupki nieznanych mi osób, które już zdążyły zebrać się obok tamtej dwójki. Staram się, aby mój głos zabrzmiał swobodnie, lecz wewnątrz cała się gotuję ze zdenerwowania. Nie mam pojęcia, czego mogę się spodziewać po tych całych gorylkach. — Zabierz tę lufę od twarzy mojego przyjaciela i gadaj, o co wam łazi. Jaki macie problem?

  — To wy i ta wasza banda popaprańców, kradniecie nasze zapasy! Myślałam, że jak odeślę jednego z was bez palców, to będzie to dla was wystarczające ostrzeżenie. Najwyraźniej się myliłam. — Kobieta krzyżuje ramiona na piersi. — Tym razem odeślemy was w plasterkach. Do paki z nimi!

  — Ale... — Zanim moja wypowiedź zostaje bardziej rozwinięta, coś twardego uderza w moją głowę. Jak przez mgłę słyszę głośne krzyki Charlie'go i kogoś jeszcze. Ktoś strzela, a później w mojej czaszce nastaje cisza i ciemność.

***

  Budzi mnie zimna ciecz, spływająca strumieniami z czubka mojej głowy, przemieszczając się na resztę mojego obolałe ciała. Głowa mi pulsuje, przydałyby się jakieś tabletki. Chcę przetrzeć oczy, ale moje ręce są związane z tyłu. Mrugam powiekami, obraz przede mną staje się o wiele wyraźniejszy.

  — Księżniczka się wreszcie obudziła. —  Przekręcam głowę w bok i widzę tego posranego Azjatę, choć ja tam nie wiem, skąd on się urwał.

  — Nie obudziła, tylko ją obudzili — poprawiam go, posyłając w jego stronę złośliwy uśmieszek. Dlaczego ja jestem taka głupia? Przecież ten facet patrzy na mnie, jakby chciał mnie zabić.

  — Dobra, nim zacznę urywać poszczególne części twojego ciała, zaczynając od paznokci, powiedz mi, co tym razem ten wasz głupiutki szef kazał wam zwinąć, hmm? — Chłopak ignoruje moje wcześniejsze słowa i od razu przechodzi do gróźb. Milutko.

  — Zluzuj majty, dla nikogo nie pracujemy. — Cóż, Polacy mają w sobie coś z samobójców, no może nie wszyscy, ale ja na pewno. — I gdzie jest Charlie?

  — To ja tu jestem od zadawania pytań! — Całe jego ciało się spina, a mnie przechodzą ciarki. Może jego groźby nie są takie puste? — Jeśli chcesz, aby twój chłopak nie wykrwawił się na śmierć, to przestań łgać jak pies!

  — Mówię prawdę! — zaczynam krzyczeć, ogarnięta totalną bezsilnością. — Podróżuję przez cały kraj, nie mam pojęcia, kto was okrada, ale to nie ja, ani mój przyjaciel! Nie wiem, jak mogę ci to udowodnić... — Po moich policzkach zaczynają spływać łzy, nie obchodzi mnie, że pokazuję, jak słaba jestem. Po prostu mam dość tego całego cyrku, zwanego życiem. Czemu nic nie może choć raz pójść po mojej myśli?

  Chłopak przez dłuższą chwilę mierzy mnie nieprzeniknionym wzrokiem. Potem wychodzi, a ja zostaję sam na sam ze swoimi myślami, lękiem o Shackeforda i całą ludzkość. Co ja teraz zrobię? Nie mogę tutaj zostać, nie mogę zostać zabita! Muszę wykonać te pieprzoną misję i ocalić świat. Co im powiedzieć, aby mnie wypuścili, prawdę? Nie, nie ufam im, muszę coś wymyślić.

  Opieram głowę o obskurną, białą ścianę i po jakimś czasie, zmęczona zbyt wieloma myślami naraz, zapadam w sen.

  — Chyba cię totalnie powaliło! — Ktoś zaczyna mówić podniesionym głosem, wyciągając mnie tym samym z błogiego snu. Za drzwi dochodzą różne dźwięki, słychać pełno słów, wielu osób, ale ja nie potrafię skupić się ani na jednym. Mój żołądek domaga się pożywienia. Z całą przyjemnością odwiedziłabym też toaletę, co jak co, ale pęcherz to nie zbiornik rzeczny.

  Niech ktoś tu przyjdzie. Może o mnie zapomnieli? Mam zacząć krzyczeć? No jasne, przecież nie będę robiła pod siebie.

  — Ej! Słyszy mnie ktoś!? Bo ja was tak i wiem, że tam jesteście, więc otwórzcie te jebane drzwi! — Ostatnie zdanie wypowiadam po polsku, na wypadek, gdyby im się nie spodobało.

  Powłoka otwiera się niemal natychmiast. Staje w nich typek, który mnie przesłuchiwał i kobieta przewodząca całą ich bandą.

  — Poskładaliśmy twojego przyjaciela do kupy - oświadcza kobieta, a mnie ogarnia ogromna ulga. — Lecz w tych czasach nie ma nic za nic. Musisz jechać wraz z moimi ludźmi w pewne miejsce i coś zrobić. Jak się nie spiszesz, osobiście rezerwę twojego chłopca na strzępy.

  — Idziemy. — Chłopak uwalnia moje ręce i wraz z nim ruszamy ciemnym korytarzem. Rudowłosa mruczy pod nosem coś w stylu głupi pomysł i udaje się w przeciwnym kierunku.

  Zatrzymujemy się obok kolejnych drzwi.

  — W środku jest łazienka, gdzieś tam leżą czyste ubrania. Masz pół godziny, aby się ogarnąć.

  — Mogę wiedzieć, na czym polega ta cała misja? — pytam, nie ukrywając, że to wszystko zaczyna się robić strasznie pokręcone.

  — Jest to misja ratunkowa. Nasi ludzie już dawno powinni wrócić, ale od półtorej godziny nie ma z nimi żadnego kontaktu — mówi.

  — Na czym ma polegać moje zadanie?

  — Dowiesz się w swoim czasie, teraz idź — zaczyna poirytowany.

  — A jeszcze jedno, dokąd dokładnie idziemy?

  — Do zoo, do opuszczonego zoo, teraz idź! — Wywraca oczami i wpycha mnie do środka. Czuję, że to mi się nie spodoba.

Cześć!

Przepraszam za nieobecność, ale rok szkolny się zaczął. Codziennie wracam dość późno i jeszcze dziennie mam tyle zajęć zawodowych, że mi się mózg lansuje od tego myślenia. (Tak, muszę się wam pożalić 😁).

Ten rozdział miał być w formie wspomnienia, ale stwierdziłam, że byłby zbyt nudny, więc za to macie taki chaotyczny. Dajcie znać, co o nim sądzicie.

Ogólnie też myślałam, aby zmienić tytuł tego opowiadania na coś w stylu „Closer to the edge" lub „I'm the last hope". „Apocalypse" nie jest zbyt kreatywne i chyba odstrasza ludzi, także piszcie, co o tym myślicie.

Buziaki!

Closer to the edge || ZAWIESZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz