02

151 27 40
                                    

Ależ nie ma za co. Przecież tylko uratowałam ci życie. To naprawdę nic wielkiego, w najgorszym wypadku mógłbyś być już martwy i wąchać kwiatki od spodu.

Idę za chłopakiem krok w krok, ale on nawet na mnie nie spogląda. Nie w takim sensie, w jakim myślicie. Po prostu mógłby coś powiedzieć, cokolwiek. Dziękuję na przykład?

Chrząkam dosyć głośno, tak, to jest specjalnie. Muszę jakoś zwrócić na siebie uwagę. Brunet odwraca się powoli w moją stronę, krzyżuje ręce na piersi i podnosi pytająco brwi.

- Co? - pyta zniecierpliwionym głosem. Jak ja nie cierpię takich imbecyli.

- No wiesz, przed chwilą straciłam parę cennych kul - MOICH KUL - aby cię uratować. Zwykłe dzięki wystarczy - mówię. Chłopak unosi jeden kącik ust do góry. Czy ja powiedziałam coś śmiesznego? Nie wydaje mi się.

- Nie prosiłem. - Ooo facet, te słowa w ogóle nie powinny opuścić twoich ładnych usteczek. Otwieram już buzię, by rzucić jakąś ciętą ripostą, lecz w ostatniej chwili rezygnuję. Mam inne problemy na głowie, na przykład przeżyć, nie będę użerała się z tym chłoptasiem.

Wzruszam ramionami, trochę szkoda mi amunicji, ale to już było i nie wróci więcej. Czy tylko ja to zaśpiewałam w myślach?

Teraz to ja wymijam jego osobę i kieruję się w stronę mojego motoru.

- I jak skarbie, tęskniłeś? - pytam moją maszynę i się uśmiecham.

Możliwe, że to może wyglądać dziwaczne, gadanie do rzeczy nieożywionej, ale kto mi zabroni? Jakoś nie dbam o zdanie tego gościa, który został w tyle.

Wsiadam na moje maleństwo.

- To twój motor? - Oho! Czyżby na widok mojego... Hmm, może nadam mu imię? Motorku chrzczę cię na Kazimierza. A więc, na widok Kazika zmienił zdanie? Ugh... Świat schodzi na psy.

- Tak - odpowiadam. W sumie to mogłabym go przygarnąć do mojego teamu.

- Przepraszam za to, że byłem taki opryskliwy. Samotność i mordowanie tych bestii chyba pozbawiło mnie uczuć. Nazywam się Charlie Shackeford - mówi i wyciąga w moją stronę dłoń. Niepewnie ją ściskam.

- Łucja Chmielewska - przedstawiam się.

- To jakieś zagraniczne imię? - pyta i pierwszy raz posyła mi szczery uśmiech.

- Tak, polskie - odpowiadam. Wyciągam z plecaka butelkę wody i piję. Cała ta potyczka z umarlakami mnie zmęczyła.

- Hmm, może chciałabyś mi towarzyszyć? - Cóż za propozycja. Najwyżej to on może towarzyszyć mi, bo mam rozumieć, że będzie chciał jechać na Kaziku.

- Dobra - zgadzam się. Jakby zaatakowało nas coś po drodze, to rzucę go na pożarcie, a sama ucieknę. - To już wiem, gdzie znalazło się całe jedzenie z tych domów. - Wskazuję na jego wypchany plecak.

- Kto pierwszy ten lepszy. - Szczerzy się. - Jedziemy? Pozostałe żywe trupy mogą w każdej chwili wydostać się z piwnicy, w której je zamknąłem. - Wytrzeszczam oczy i załamuję się w myślach. A ja się zastanawiałam, czemu jest tutaj pusto.

- Wskakuj, ale ja prowadzę. - Charlie wzrusza ramionami. Najwyraźniej wszystko mu jedno.

Wyruszamy, jedziemy polną drogą. Zatrzymujemy się tylko od czasu do czasu, aby załatwić potrzebę fizjologiczną, albo się napić. Shackeford mówi, że dwa dni drogi stąd jest bunkier. To mogłaby być bezpieczna przystań, przynajmniej na jakiś czas. Przydałaby mi się chwila wytchnienia.

Jest około dwudziestej pierwszej, gdy zarządzamy koniec jazdy na dzisiaj. Przystajemy na totalnym pustkowiu, w oddali nie widać nawet krzaka. Z jednej strony, to dobrze, bo nic nie będzie mogło się na nas przyczaić, ale z drugiej strony nie ma gdzie uciec... Dobrze, że przynajmniej mam Kazimierza.

Jemy marynowane owoce, miła odmiana. Mężczyzna wyciąga duży śpiwór, spokojnie moglibyśmy zmieścić się w nim razem, ale nie wyobrażam sobie spania obok co dopiero poznanego człowieka.

- Wezmę pierwszą wartę. - Oświadczam i siadam na skraju śpiwora. Brunet kiwa głową i znika pod grubą warstwą materiału.

Obserwuję niebo, jest bezchmurne i piękne. Usiane miliardami gwiazd, a na dodatek jest pełnia. Ciekawe, co dzieje się z moją rodziną. Nie widziałam ich od pół roku, żyją? A może zamienili się w zombie? Jedna łza wydobywa się z mojego brązowego oka, ale szybko ją ścieram. Nie mogę nic dla nich zrobić, dzielą nas tysiące kilometrów. A ja jestem tylko zwykłą dziewczyną, która do tej pory miała farta.

Następnego dnia budzi mnie odgłos szeleszczenia, odwracam się na drugi bok i widzę Charlie'go, wyciągającego z plecaka zapałki. Wstaję. Bolą mnie plecy, od spania na ziemi. Materiał śpiwora nie amortyzował mnie przed kamieniami. Jeśli mogę to tak nazwać.

- Co robisz? - pytam od razu. Mam na głowie szopę z jasnobrązowych włosów.

- Ognisko, ugotuję tę zupę. - Wskazuje na puszki z wymienioną cieczą. - Znudził mi się zimny prowiant.

- A jeżeli dym przyciągnie umarlaki? - pytam.

- To je wybiję. - Napina mięśnie, które doskonale widać przez cienki materiał koszulki. Mimowolnie wybucham śmiechem.

- Jasne, jasne. - Pomagam mu „przygotować" śniadanie, a już po chwili zajadamy się ciepłą zupką. Pycha.

Dzisiejszy dzień jest przyjemny, niby słońce świeci tak, że utrudnia widoczność, ale wieje lekki wiaterek. Cudownie muska moją twarz. Charlie sprząta, a ja mu się przyglądam, bo czemu nie? Ma na oko dwadzieścia pięć lat, ale może to tylko kilkudniowy zarost go postarza? Kto wie... Ja z natury wyglądam bardzo młodo, wszyscy mi mówili, że mam dziecinną buzię jak na swój wiek. W sklepach, gdy kupowałam alkohol, zawsze pytali mnie o dowód osobisty. Nie przeszkadza mi to, prawdę mówiąc, uważam to za swój atut. Przynajmniej w wieku trzydziestu lat nie będę wyglądała jak zmęczona życiem czterdziestolatka. Większość moich koleżanek wyglądała już tak w technikum.

- Dziwnie się czuję, gdy tak mi się przeglądasz - rzecze chłopak, zakładając na plecy swój ogromny bagaż. Mnie by się chyba kręgosłup połamał, jakbym miała tyle taszczyć.

Kręcę z uśmiechem głową i mówię po polsku.

- Nie często spotyka się takie ciacho wśród trupów. - Jak to dobrze znać inny język niż większość tego kontynentu.

- Co ty tam mamroczesz? - pyta cwaniackim głosikiem i krzyżuje ręce na piersi. Wygląda zabawne.

- Nic, nic. - Wyciągam szczotkę i doprowadzam moje tłuste już włosy do minimum przyzwoitości. Zdecydowanie muszę znaleźć bieżącą wodę. - A tak à propos, skąd wiesz, że ten bunkier jest tam, gdzie jest? - Wykrzywiam twarz.

- Niedaleko znajduje się miasteczko, w którym mieszkałem - mówi, a uśmiech znika z jego buzi - bunkier należał do tamtejszych „bogaczy". - Robi cudzysłów w powietrzu. - Oni nie zdążyli raczej tam dotrzeć. Te ścierwa dorwały ich, zanim przekroczyli próg swojej posesji. Tylko ja zdołałem uciec. Moja rodzina...

- Nie musisz mi tego mówić, jeśli nie chcesz. - Przerywam mu. Mówienie o takich rzeczach jest bolesne. Wiem to, moi rodzice i siostra pewnie też są już martwi. Nie warto wracać do przeszłości.

Shackeford wyraźnie przyjmuje moje słowa z ulgą. Zwijam śpiwór.

- To jak? Jedziemy? - pytam z bananem na twarzy po pięciu minutach, aby jakoś rozluźnić tę napiętą atmosferę.

- Jedziemy. - Wskakuje na motor, a ja siadam zaraz za nim i chwytam się go. Dzisiaj niech ma ten przywilej.

Closer to the edge || ZAWIESZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz