*Mark*
Stałem przed szyldem restauracji, niepewnie kiwając się na piętach. Wodziłem wzrokiem po szybach, mając nadzieję, że zaraz ktoś napisze na nich coś w stylu: Nie bądź cipą Mark, musisz tylko pogadać z Wangiem. Nie wiem, dlaczego teraz na myśl rozmowy z nim przechodziły mnie ciarki. Chyba bałem się, że znowu zrobię z siebie pośmiewisko. Co mi wtedy do głowy strzeliło? Przytulić tego debila? Nie, nie, zaraz. To po prostu był akt desperacji. Jedynie zatrzymałem go swoim ciałem, to wcale nie było przytulanie. Nagle naszła mnie myśli, że nie miałbym oporów, żeby znów zrobić to samo. Spojrzałem na swoje odbicie szeroko otwartymi oczami i klepnąłem się w policzek. Trochę mocniej niż zamierzałem, ale podziało. Jackson Wang to ścierwo, a ja jedynie muszę znaleźć sposób, żeby się go pozbyć.
– Halo, oddział psychiatryczny? Mam ciężki przypadek, proszę o natychmiastową interwencję. Jestem świadkiem autoagresji. Podejrzewam również inne, różne schorzenia, ale za dużo, żeby wymieniać. – Mój wzrok skierował się w stronę, z której docierał głos. Chłopak opierał się o framugę drzwi, patrząc na mnie z kpiącym uśmiechem, a dłoń przyciskając do ucha. Przez pas miał przywiązany fartuszek, ale jego biała była poplamiona, zapewne od czekolady. Kiedy dostrzegł, że się mu przyglądam, przeczesał dłonią swoje białe włosy, a jego kącki ust przybrały teraz bardziej zawadiacki wyraz.
– Szczerze to nie wiem, kto w tym przypadku byłby pacjentem. Chociaż twojego debilizmu nic nie wyleczy, to nie choroba, tylko jakieś genetyczne uszkodzenie – westchnąłem ciężko. Przymknąłem oczy, licząc do dziesięciu, żeby tu czasem nie wybuchnąć i nie rzucić jakiejś wiązanki. Dlaczego przy nim moje nerwy były sto razy mniej odporne?
– To ty stoisz pod restauracją, w tym, w moim miejscu pracy, patrzysz na szybę jak psychopata i jeszcze się policzkujesz. Odstraszasz klientów, musiałem zareagować. – Wzruszył ramionami. – Wejdziesz do środka, czy dać ci jeszcze trochę czasu?
Czułem, jak pieką mnie policzki. Wyburczałem pod nosem parę wyzwisk w stronę Wanga i wszedłem do środka. Zająłem miejsce przy barze. Musiałem przyznać, miejsce było całkiem miłe. Ściany były beżowe, a jedna z nich stanowiła kontrast, ponieważ miała kolor pomarańczowy. Meble wykonane z ciemnego drewna, a nad blatem zwisały lampy. Nie dostrzegłem wielu klientów. Może dlatego, że był już późny wieczór, a restauracja miała zostać za moment zamknięta. Ściągnąłem z siebie brązowy płaszcz, wieszając go na krzesło. Poprawiłem lekko czarną koszulę, odpinając jeden guzik. Z nerwów zrobiło mi się gorąco. Jackson gdzieś przepadł. Nie było go trochę. Kiedy wrócił, restauracja całkowicie opustoszała. Posłałem mu nienawistne spojrzenie. Uniósł ręce do góry.
– Musiałem dokończyć robotę – mruknął, opierając się łokciami o blat, naprzeciwko mnie. Postawił przed nami dwie szklanki z kolorowymi napojami. Jedną podsunął w moją stronę.
– Nie piję – warknąłem, odpychając od siebie szkło.
– To sok.
– Serio? – zapytałem, unosząc brwi.
– Nie. Ale nie zniosę cię dłużej na trzeźwo – wymamrotał i wziął kilka solidnych łyków. Odetchnął z uśmiechem. – Musisz mieć zawsze kij w dupie? Spróbuj, przecież tego nie otrułem. Raczej nie.
Raz kozie śmierć. Najwyżej umrę, przecież i tak wszystko się sypie. Co mi szkodzi. Łyknąłem niebieskiego płynu i spojrzałem na Wanga zdziwiony.
– Dobre, nie? – zapytał, szczerząc się. – To moja specjalność.
– Jaka jest szansa, że nie wrzuciłeś tu pigułki gwałtu?
CZYTASZ
I'm yours || Markson
FanfictionJackson Wang. Kiedy w samym środku, wydawałoby się, że całkiem spokojnej nocy obudził mnie piekący ból, właśnie to tak dobrze znane mi imię i nazwisko dostrzegłem wypalone na własnym nadgarstku. Z trudem, ciężko przełknąłem ślinę, nie dowierzając...