Rozdział 7

227 19 2
                                    

- Cóż, na razie to tylko wstępne wysłuchanie stron. Zobaczymy, co ma ta stara wiedźma do powiedzenia. Na szczęście, mamy mnóstwo świadków tego, jak cię traktowała – wyjaśniała spokojnie Morgan, po którą William od razu zadzwonił, gdy tylko prawnik jego teściowej opuścił ich dom. Siedzieli teraz we dwójkę w kuchni przy kawie. Beatrice położyła się w końcu wyczerpana. Martwił się o nią jeszcze bardziej. Nie dość, że musi radzić sobie z chorobą swoją i małego Daniela, to jeszcze teraz to.

Gdyby mógł, udusiłby tą starą wiedźmę za niszczenie jego kochanej Bei. Nienawidził tej zołzy odkąd ją tylko poznał. Nie pojmował, jak ktoś taki mógł urodzić piękną i dobrą kobietę, jaką była Beatrice.

- Czyli co? Mamy tak po prostu teraz czekać na to, co znów wymyśli? – zapytał sfrustrowany.

- Niestety. W sytuacji w jakiej się znajdujecie lepiej postępować bardzo ostrożnie – tłumaczyła spokojnie. – Mogę się założyć, że na pierwszy ogień pójdzie wasza obecna walka o zdrowie Bei, a to może przechylić szalę na jej stronę.

- Nie ma tu nic o tym, że mały też ma problemy zdrowotne dzięki swojej mamusi – zauważył z ledwo skrywanym gniewem na zmarłą siostrę Beatrice.

- Nic dziwnego. Ona niewiele wie na temat własnego wnuka. I tego będziemy się trzymać. – Przewróciła kolejne kartki notatek jakie zrobiła podczas pobytu w domu przyjaciół. Postukała długopisem o stos papierów i w zamyśleniu dodała – wypadałoby dać im jakiegoś prztyczka w nos. Pomyślę jeszcze o tym.

- Dziękuję.

- Nie ma za co. Jesteście dla mnie jak rodzina. Moja jest do kitu, to was sobie przywłaszczyłam – zaśmiała się Morgan, zamykając swoje notatki i chowając je do dużej torby.

- Nam to nie przeszkadza – rozbawiony wstał i dolał im kawy. – Chciałbym zdjąć chociaż trochę ją odciążyć. Martwię się. Bea zmizerniała po ostatniej dawce chemii.

- A co mówią lekarze?

- Że całkiem nieźle sobie radzi – przedrzeźniał lekarza, który coraz bardziej go irytował tą monotonią słowną.

- Wiem, że ciężko jest przestać się martwić, ale musisz sobie poradzić z tym lękiem. Nie pomożesz Bei, jeżeli będziesz wiecznie wodził za nią znękanym wzrokiem – poradziła spokojnie. - A taki właśnie teraz masz! – dodała, gdy już miał zaooponować.

Nagle usłyszeli kwilenie dziecka z sąsiedniego pomieszczenia. William z westchnieniem podniósł się z miejsca i ruszył do salonu, gdzie ustawił łóżeczko, by jego żona mogła odpocząć. Podniósł małego smyka i zaczął kołysać w ramionach. Chwilę jeszcze popłakał, nim ponownie przymknął swoje duże oczka. Miały kolor identyczny jak u Bei. Widać było już włoski. Jasny mieszek na jego główce coraz bardziej ciemniał. William zastanawiał się nawet, czy będzie interesującym połączeniem bruneta z błękitnymi oczami. Cóż, prawdopodobnie jak tylko osiągnie wiek młodzieńczy, drzwiami i oknami będą waliły jego wielbicielki - uśmiechnął się pod nosem na tę myśl.

Tak niespodziewanie jego życie zmieniło się o całe sto osiemdziesiąt stopni. Miał oczywiście nadzieję, że mimo wszelkich przeciwności losu, Beatrice po chemii będzie w stanie zajść w ciążę, czego tak bardzo pragnęła. Pomimo tego, czuł się szczęśliwy patrząc jak cieszy się z tego, że Daniel trafił do ich domu. Każdego dnia, mimo wielkiego bólu, uśmiechała się widząc tego małego brzdąca. Sam też przyzwyczaił się już do myśli, że został niespodziewanie ojcem. Martwił się, co prawda podwójnie, ale widok radości w oczach Beatrice była tego warta.

Czas uciekaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz