Rozdział 11

210 20 2
                                    

Siedzieli wszyscy w poczekalni i czekali na wynik operacji. Zarówno jego siostra jak i Otton który twierdzi, że jest ojcem Beatrice wrócili z laboratorium, gdzie oddali krew.

William nerwowo chodził od ściany do ściany. Za każdym razem, gdy drzwi na oddział intensywnej terapii stawały otworem, zamierał i wpatrywał się w lekarzy i pielęgniarki, którzy szybkim krokiem przemierzali korytarz. Nigdy dotąd tak często nie odmawiał modlitw, jak teraz. Tak naprawdę, modlił się do wszystkich bóstw jakie tylko przyszły mu do głowy.

W końcu podeszła do nich pielęgniarka, pierwszy raz uśmiechając się. W jego serce wpłynęła nadzieja, że operacja się powiodła. Położyła mu dłoń na ramieniu i ścisnęła pocieszająco.

- Wszystko jest w porządku. Przeniosą ją zaraz do pokoju. Będzie nadal podłączona pod aparaturę, ale myślę, że jeśli wszystko dobrze pójdzie to spróbujemy ją ponownie wybudzić. Lekarz z wami porozmawia, jak tylko się umyje.

William podszedł do najbliższego krzesła i opadł na nie z westchnieniem ulgi. Rozejrzał się wokół i dotarło do niego, jak wielu mieli z Beą ludzi, którzy byli w stanie zrobić dla nich wszystko. Morgan usiadła obok i ścisnęła mocno jego ramię. Gdy przyjrzał się jej, dostrzegł zaszklone spojrzenie pełne ulgi i radości.

Tak. Mają ogromne szczęście.

Gdy wszedł do niewielkiego pokoju, wstrzymał na chwilę oddech. Nie wyglądało to wszystko za dobrze. Wokół łóżka, rozstawione zostały liczne monitory i butle. Beatrice, która wyglądała na wyjątkowo drobną, była opleciona tak wieloma rurkami i przewodami, że ledwie ją widział. Na twarzy miała maskę tlenową, a nie jak do tej pory rurkę wprowadzoną do gardła. To znaczyło faktycznie, że było lepiej - pomyślał.

Tak bardzo pragnął, by się obudziła i powiedziała, że nic jej nie jest i będzie jeszcze długie lata żyła razem z nim. Błagał o to każdego dnia, odkąd się dowiedzieli o jej chorobie. Nie wyobrażał sobie bowiem dnia, w którym nie będzie tej kobiety u jego boku. W takich chwilach jak ta, chwilach największej próby, docierało do niego, jak bardzo kocha Beatrice. Do tej pory, miłość wydawała się czymś powszednim, nad czym nie trzeba było się dłużej zastanawiać. Po prostu była. Teraz, gdy spoglądał na blade, pozbawione zwykłej radości, ciało ukochanej, wiedział, że nic nie jest dane na zawsze. A on tyle chciałby jeszcze jej powiedzieć, tyle dać... Modlił się zatem, by miał jeszcze szansę na to wszystko czego jej nie powiedział i na to, co pragnąłby jej dać.

Usiadł na krzesełku ustawionym koło wezgłowia i wziął jej kruchą dłoń w swoją. Chciał chociaż dotykiem dodać jej sił.

Pochylił się, pocałował jej czoło. Powstrzymał narastającą rozpacz i łzy zbierające się w jego oczach.

- Kocham cię i bardzo mi cię brakuje. Proszę, wróć do mnie, do nas - wyszeptał łamiącym się głosem do jej ucha.

Poczuł drgnięcie jej dłoni, choć wydawało się to tylko złudzeniem. Przecież była w śpiączce farmakologicznej. Według lekarzy nie mogła im odpowiedzieć, ale może ich słyszeć. Uścisnął zatem jej palce, a po policzkach zaczęły spływać łzy.

- Będzie dobrze, Bea. Będzie dobrze.

Ulga jaka spłynęła wprost do jego serca i rozlała się po jego całym ciele była niewyobrażalna. Zobaczył światło nadziei, które nie było nikłym złudzeniem, ale prawdziwym znakiem, że ktoś jego modlitw jednak wysłuchał.

Podniósł się z miejsca i nacisnął guzik wzywający pielęgniarkę. Gdy przekazał jej to, co zobaczył i poczuł, uśmiechnęła się do niego i stwierdziła, że jest to bardzo dobry znak. Pierwszy raz widział u kobiety zajmującej się Beatrice tak promienny wyraz twarzy. Wspierała ich w tych najtrudniejszych chwilach zupełnie tak, jakby doskonale rozumiała każde z nich.

Czas uciekaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz