Rozdział 6

438 30 1
                                    

Rebekah

    Gdy odebrała telefon od Elijah znajdowała się na jednym z głośnych pokazów mody. Miała zamiar upolować jakąś zmysłową kreację do kolekcji, jako że ostatnio pewien niewychowany wampir porwał na strzępy jej ukochaną małą czarną. Wystarczyło jednak, by usłyszała zestawienie słów "Hope, niebezpieczeństwo, Klaus, Galina Levittoux" by zerwała się z krzesła i wsiadła w pierwszy samolot wylatujący do Nowego Orleanu.

    Doskonale pamiętała tą rudą sukę, przez którą niemal rozpadła się ich rodzina. Poznali ją tuż po zasztyletowaniu Finna. Była młoda, miała jakieś dwadzieścia lat, emanowała tym rodzajem uroku, jakim emanują niczego nieświadome, dobrze wychowane panienki. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Pod tą otoczką była wiedźmą, najpotężniejszą żyjącą w ów czas na świecie.

Cóż, gdyby ktoś poza nimi pamiętał o pewnej wiedźmie, do niedawna spoczywającej martwą w trumnie, zapewne spaliłby na stosie młodą czarownicę w momencie, gdy przejawiła pierwsze dozy magii. Ich życie byłoby wolne od przynajmniej jednej przykrości.

    Do tej pory pamiętała zakochanego w niej Kola. Była jego pierwszą miłością, śmiertelną wiedźmą, pełną gracji, teoretycznie nie widzącą poza nim świata. Oczywiście nigdy nie przyszło mu do głowy spytać, jak została wdową w tak młodym wieku.

Wykorzystała go, boleśnie naznaczając na wiele stuleci niechęcią do związków i oddawania swojego pozabliźnianego serca.

Kol marzył o jednym: chciał odzyskać swoje moce. Nie chciał być wampirem, nienawidził tego. Wtedy jeszcze nie był tak bezwzględny i krwiożercy. Galina to dostrzegła i zaczęła szeptać do jego ucha ciche obietnice przywrócenia jego mocy. W zamian za szczyptę jego bezcennej krwi...

Czarownica stworzyła czar. Niewyobrażalnie potężny, podobny do tego, który stworzył pierwszych nieśmiertelnych. Nie udało jej się go jednak rzucić. Klaus w porę dowiedział się, co planuje.

Rozerwał ją i całą jej rodzinę na oczach Kola. Nie oszczędził nawet malutkiej córeczki Galiny. Zamordowanie niemowlęcia kosztowało go niemal tyle, ile zmaganie się z konsekwencjami zabicia Pięciu.

Nowy Orlean, jej miasto, jeszcze nigdy jej tak nie przerażał. To nie był paraliżujący strach. Nie, takiego Rebekah nie odczuwała od lat. Zbyt wiele przeżyła. Ciężar setek ciążył na jej karku, sprawiając, że czasami w lustrze widziała staruszkę.

Ten strach był irracjonalnym lękiem, jaki czasami gnębi kogoś, kto nigdy nie umrze. Lęk przed śmiercią usiadł na jej ramieniu, szepcząc ciche zaproszenia. Przeżyła tysiąc lat, lecz wciąż było jej mało. Nie nasyciła się jeszcze możliwościami tego świata.

Chociaż zamierzała od razu udać się do domu, jej nogi ją zdradziły. Nim się obejrzała, znalazła się w znajomej uliczce. Stała przed kościołem i to nie byle jakim. Budynek był sercem sabatu, który dla wielu osób w Nowym Orleanie znaczył więcej niż dom. Tylko dlaczego ona, wampirzyca, ateistka, której nigdy nie było po drodze z Bogiem, znalazła się właśnie tutaj?

     Pchnęła ciężkie, dębowe drzwi i weszła do chłodnego wnętrza. Omal nie krzyknęła z zaskoczenia. Wszędzie płonęły świece, na ławkach, ścianach, a przede wszystkim w kręgu ustawionym na podłodze. Po środku koła leżał Vincent, twarzą do ziemi, z rękoma rozłożonymi szeroko na boki.

Cała się zjeżyła. Jej wyostrzone zmysły były napięte niczym lina. Zaczęła nasłuchiwać czegokolwiek, rozglądając się dookoła. Coś zdecydowanie było nie w porządku. Poczuła, jak jej kły wysuwają się z dziąseł.

Rozległ się huk. Wrota kościoła zatrzasnęły się, zamykając ją w środku. W ułamku sekundy znalazła się przy nich. Pomimo wielu próg, nie udało jej się ich otworzyć. Zaklęła pod nosem w chwili, gdy zrozumiała, że zostały one zapieczętowane magią.

Odwróciła się na pięcie, słysząc cisze chrząknięcie. W miejscu, gdzie kiedyś znajdował się ołtarz, stał teraz tron. A na tym tronie siedziała doskonale jej znana ruda małpa. Nawet dziewięćset lat nie potrafiło wymazać z jej pamięci tej twarzy.

- Nie wiem jakim sposobem się tu pojawiłaś, ale to była zła decyzja - wysyczała pierwotna. Jej słowa były nieco zniekształcone przez kły, wbijające się w jej dolną wargę. - Najpierw rozszarpię cię na strzępy, a potem poślę prosto do piekła.

- Nie sądzę - odparła Galina, wstając ze swego siedziska. Uniosła dłoń do szyi, dotykając medalionu, leżącego na jej mostku.

Rebekah przez setki lat widziała miliony naszyjników, mniejszych i większych, przesadnych i minimalistycznych, takich wykonanych z rzemienia i kamienia ale i złota i kryształów. Niektóre jednak zapadły jej w pamięć równie silnie jak twarz Galiny.

Teraz, widząc brązowozielony kamień spoczywający na piersi kobiety, jej serce zamarło. Tygrysie Oko, jedno z dwóch, w których jej brat zaklął swoją krew w prezencie dla rudowłosej wiedźmy.

Dziewczyna nie czekała. Z wampirzym impetem rzuciła się w stronę czarownicy. Miała zamiar rozszarpać jej gardło, poczuć na języku jej krew, podzielić z bratem satysfakcje z zabijania jej, tym samym ratując rodzinę przed niebezpieczeństwem.

Zamiast jednak poczuć pod swoim ciałem jej trupa, trafiła na niewidzialną przeszkodę. Cofnęła się i z całej siły uderzyła w barierę. Wystarczyła jej chwila, by zrozumiała, że została uwięziona z każdej strony, w momencie gdy niesiona szałem wpadła w sam środek drugiego kręgu świec, które właśnie zapłonęły wysokim płomieniem.

- Szczerze powiedziawszy, czekałam na ciebie - Galina pomału podeszła do jej więzienia. - Stęskniłam się za tą twoją śliczną buźką.

- Wypuść mnie, do cholery - Rebekah znów uderzyła w barierę. Czarownica się roześmiała.

Ten dźwięk zmroził krew w żyłach blondynki. Był niczym przesunięcie paznokciami po tablicy. Nie było w nim ani krztyny dobroci czy wesołości. Jedyne, co dało się z niego wyczytać, była czysta nienawiść.

- Oh, nie marzyłabym o tym. Szczególnie po tym, jak twój brat wyrwał moją rękę żywcem - jej twarzy się wykrzywiła w grymasie zniesmaczenia. - Nie po to spędziłam niemal tysiąc lat na omijaniu waszych dziwnych klątw, żebyś teraz zniszczyła to marne, ludzkie ciało. Nic z tego.

Chociaż miała na sobie dżinsy i zwykły, bawełniany podkoszulek, idąc zachowywała się tak, jakby odziano ją w średniowieczną suknię. Kręciła biodrami, podkreślając tym każde swoje słowo.

- Przez dziewięćset lat tkwiłam zamknięta w tym przeklętym wisiorku, czekając na odpowiednią chwilę. Na odpowiednią osobę... Kogoś, kto nie należy do mojej rodziny, ale ma moją krew - westchnęła, teatralnie odgarniając włosy z twarzy. - Muszę wam przyznać, że jesteście dosyć sprytni. A teraz, moja kochana, pora byś oddała mi moją własność, którą przygarnęłaś dziewięćset lat temu.



Przez wiele następnych miesięcy nikt nie słyszał ani o Niklausie ani o Rebekah. Zamiast tego w mieście zaczęły krążyć plotki o potężnej czarownicy, chcącej zemsty na pierwotnych, a przy tym oddającej każdemu to, co przez nich utracił. Te pogłoski dotarły także do pewnego wampira...

_____________________
Wybaczcie, że tak długo mnie nie było z kolejnym rozdziałem. Cierpiałam na kompletny brak weny i czasu😔. Coraz większymi krokami zbliżamy się ku końcowi...

Tiger EyesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz