8. Procidens

35 13 0
                                    

Zaraz.

Czym ja się przejmuję, skoro to wszystko to wytwór mojej chorej wyobraźni? Ja tak naprawdę leżę na podniszczonej sofie w niewielkim mieszkaniu w zapomnianym miasteczku. Nigdy tego nie zmienię, nawet jeśli uciekam do psychodelicznych narkotyków.

Zabawne.

Przez całe życie uciekałam. Mimo, że moje ciało błaga o odpoczynek, czuję się w swoim żywiole. Nie potrafię biegać, ale czuję się jakbym od zawsze to robiła. Nie oglądając się za siebie, całe życie gnam, przedzierając się przez następne warstwy otchłani. Nic nie widzę, łzy zasłaniają mi światło.

Zaraz.

Przecież ja nie mogę płakać, prawda, Oli?

Ale lepiej uciekać niż być tym od którego uciekają... Ponoć.

- Szybciej!- słyszę pośpieszający ton głosu mojej przyjaciółki. Szarpie mnie za rękę, a ja na złamanie karku podążam za nią.

Ryk bestii rozdziera powietrze niczym potężne, żelazne kule armatnie, które toczą się nieprzerwanie za nami, podcinając nam co chwila nogi.

Oszołomienie zaczyna zostawać przyćmiewane przez wrzącą adrenalinę, która kłuje mnie w żyłach. Mój spóźniony instynkt przetrwania zaczyna się przebudzać i spychać mnie z nierównych stopni stromych schodów. Jak najdalej od krwistego kolażu ludzkich szczątek, jak najdalej od niepojętych rzeczy.

Nie wiem, ile już zbiegamy. Nie wiem, jaki czuję ból. Ale wiem, że się boję, że nic nie rozumiem, że jestem zagubiona nawet we własnym świecie.

Ześlizguję się z stopni. Moje stopy odbijają się echem i łączą się z równym rytmem Clairy.

Pojawiają się następne wrzaski, grzmoty i zapach przyprawiający o omdlenie.

Jestem pewna, że czas mija mnie i macha mi na dowidzenia. Chcę mu pokazać środkowy palec, ale go nie widzę, nie wiem ile mi zabrał i z czym mnie zostawił.

Zaczynam ochryple kaszleć, krztuszę się, moje płuca wywieszają białą flagę.

Pył spada na nas, udając niewinny śnieżek. Gdzieniegdzie z sufitu trafiają nas odłamki kafelków, które przez zdeterminowaną kreaturę straciły już swoją wartość.

Czuję bestię tuż za sobą, dociera do mnie jej ciężki, nieczysty oddech, a raczej oddech wielu wijących się w agonii ciał. One do mnie krzyczą. One mnie potrzebują. One mnie pragną.

CHODŹ, BĘDZIEMY JEDNĄ, WIELKĄ, SZCZĘŚLIWĄ RODZINĄ!

- Błagam cię, przyśpiesz do cholery!- krzyczy Claira.- Jeszcze tylko trzy partię schodów! Nie po to znowu się spotkałyśmy, żeby tkwić jako rozkładająca się, passe przywieszka!

Właśnie. Naprawiłam już jeden swój błąd. Nie zchrzanię tego.

Ignoruję moją ludzką potrzebę oddychania i zaczynam dawać z siebie wszystko co zostało. Pył szczypie w oczy i drapie w gardle, ale udaję, że go nie ma. Nie ma go tak samo jak ciemności, zmęczenia, strachu. Wmawiam sobie, że to wszystko to nie są moje emocje. To nie moje ciało. Ja po prostu g r a m rolę pewnej dziewczyny, która jest łudząco do mnie podobna.

Chrzęst zamka.

Claira wpycha mnie za kolejne drzwi.

Spodziewam się jakiejś sali albo korytarza, ale w żadnej z nich się nie znajduję.

Trwam na żelaznej, ruchomej konstrukcji zawieszonej setki metrów nad opustoszałą ulicą. Zostałam wrzucona na zardzewiały, skrzypiący "balkonik" do mycia szyb. Kiwa się on, niepokojąco obijając o błyszczącą powierzchnię wieżowca.

Nie mam lęku wysokości, ale mam wybujałą wyobraźnię. Panicznie chwytam się barierki obiema dłońmi i napinam mięśnie rąk i o tyle ile jeszcze mogę- nóg. Zimny metal łaskocze mnie w opuszki palców, a kolana drżą mi z emocji. Jestem wyczerpana, ale gotowa.

Ale na co?

Blondynka zatrzaskuje drzwi i wyciąga coś z kieszeni. Na ścianie pojawia się wybrzuszenie, a metaliczny odgłos rani nasze uszy.

Bestia nie lubi pozostawać z tyłu.

Patrzę na moją przyjaciółkę, liczę na jej geniusz. Ona też patrzy na mnie. W jej oczach widzę upór zmiksowany z niepewnością i przyprawiony nadzieją.

- Cl-Claira?- pytam się jej, ale nie potrzebuję odpowiedzi. Prawda uderza w mnie jak tsunami, a ja już zaczynam się topić w późniejszych konsekwencjach. Chcę się sprzeciwić, ale to ona jest tą szybszą.

Claira jednym sprawnym ruchem podcina poplamionym czarną substancją sekatorem metalowe liny.

Dziwię się, że mam jeszcze siłę na krzyk.

Spadamy z zabójczą szybkością w dół pustych, nieużywanych ulic. Kolorowe plamki powoli rosną i stają się zdezelowanymi wrakami samochodów. Pęd powietrza smaga nas jak biczem po naszych przerażonych twarzach, a fragmenty ubrań obijają się o nasze zatrwożone sylwetki. Żołądek i inne organy wciskają mi się do gardła, które jest zajęte zdzieraniem jak najlepiej może moich rzadko używanych strun głosowych. Mam wrażenie, że sama rozsadzę się od środka zanim zabije mnie grawitacja. Barierka wbija mi się w dłonie, ale nie dociera do mnie nic, oprócz barw, które z każdą milisekundą zaczynają nabierać sensu i kształtu. Nie mogę oddychać, ani myśleć. Mogę tylko podziwiać zbliżającą się katastrofę i mknąć do niej nieprzerwanie, szarpana bezlitosnym wiatrem.

Czy może mi ktoś wytłumaczyć, czemu tak bardzo hipnotyzują mnie te barwy, które wreszcie zaczynają nabierać znaczenia?

Czemu uważam ten koniec za... Piękny?

Czy kiedy zleję się z nimi w całość... Też nabiorę znaczenia?

PharmacumWhere stories live. Discover now