W oddali widziałem zarys świątyni. Już prawie na miejscu.
- Tylko nie odzywaj się zbędnie w obecności ludzi. - powiedziałem mojemu nowemu "kumplowi".
- Myślisz, że komu rozkazujesz?
- Gadającemu szpadlowi.
- Czy wszyscy Ionianie są równie pewni siebie, jak ty?
- Nie ma drugiego takiego, jak ja. Teraz milcz.
Stanąłem przed głównym wejściem do zakonu. Już miałem naciskać na klamkę, gdy usłyszałem za sobą głos.
- Kayn.
Odwróciłem się i ujrzałem przed sobą nikogo innego, jak Zeda.
- Dobrze wiesz, że nie taki był plan. Miałeś się jej pozbyć.
- Jest moja.
- To twój mistrz? Zed? - odezwał się Rhaast.
- Zostaw to nam.
- W takim razie, pozbędziesz się jej albo ja to zrobię.
Wtedy skierowałem kosę w jego stronę, zmuszając go do zrobienia kilku kroków wstecz. Rhaast jest mój! Nie pozwolę, by ktokowiek mi go odebrał! Nawet ten zarozumiały palant.
- ...To nie jest zwykła broń, doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Umrzesz, gdy wypaczy do końca twój umysł, dlatego porzuć ją, póki jest to możliwe, inaczej będzie już za późno na jakikolwiek ratunek. Wbrew pozorom, siedzi w niej prawdziwy Darkin. Myślałem, że rozumiesz więcej niż twoi rówieśnicy. Myliłem się.
- Wiem, co robię. - odparłem pewny siebie.
- Nie, Kayn, nie wiesz.
- Nie uda ci się mnie przekonać, Mistrzu. Rhaast zostaje ze mną.
Zed odwrócił się do mnie plecami i zaczął schodzić w dół po schodach. Po kilku krokach zatrzymał się i patrząc gdzieś na drzewa przed sobą, powiedział:
- W takim razie opuść zakon. Nie ma tutaj miejsca dla zdrajców. Nie pokazuj mi się więcej na oczy.
.
Przez moment wpatrywałem się jeszcze w jego plecy, po czym wszedłem do środka świątyni i ruszyłem do swojego pokoju. Zdenerwowany jal nigdy dotąd, spakowałem wszystkie swoje rzeczy, ostatni raz wyjrzałem przez moje ulubione okno na te zasrane chwasty i wyszedłem. Po drodze przez korytarze nikogo nie spotkałem, ale to dobrze. Wszyscy pewnie trenowali właśnie na placu za budynkiem. Przynajmniej nie będę musiał patrzeć na te ich wstrętne twarze. Po cichu zamknąłem za sobą główne drzwi i zacząłem iść, kierunek: las.
W porządku, przecież to nic. Nie szkodzi. Nie szkodzi, cholera! Jeszcze tego pożałuje, wstrętny "Rycerzyk"! Pewnego dnia ponownie się spotkamy i zabiję go, a jego zakon upadnie! Chociaż, z drugiej strony... dalej chcę być jego przywódcą. Nie mogę tego zrobić. Musiałbym szerzyć zło tak, by o mnie usłyszał. Ludzie będą wtedy opowiadać, jaki jestem okrutny i Zed będzie pod wrażeniem. Będzie chciał mnie z powrotem i przyjmie mnie z otwartymi rękoma... a wtedy ja...
- Gdzie zmierzamy? - spytał Rhaast.
- Zobaczysz, cierpliwości.
Po kilku minutach drogi przez niczego sobie, przeciętny las dotarliśmy na bardziej górzysty teren, widać tu było gdzieniegdzie wielkie głazy pomiędzy drzewami i płynące strumyczki. W jednym momencie drzewa przerzedziły się zupełnie i wylądowaliśmy na polanie, przed nami jednak widoczne były kolejne pnie, z koronami znacznie gęstszymi niż te, przez które dotychczas przechodziliśmy. Nazwał bym to... borem, chociaż to nie był bór. Widziałem w nim drzewa każdego rodzaju: i takie liściaste, i iglaste, jakieś z owocami... dziwne, jednak bardziej obchodziła mnie jaskinia ukryta za tym właśnie "borem". Droga przez niego niemiłosiernie się dłuży - utrudniają ją odłamki skalne i powalone pnie, ale w końcu ujrzałem przed sobą cel naszej podróży. Ogromna rzeka, jeszcze większy wodospad, a za taflą spadającej wody tajemnicza grota. Idealne miejsce na kryjówkę.
- Rhaast, to tutaj. - powiedziałem mojemu "przyjacielowi".
- Jak chcesz się tam dostać? - spytał.
- Popatrz, woda wcale nie spada tak blisko przejścia. Idąc wzdłuż muru ujrzysz szczelinę, tylko ktoś gruby jak słoń nie byłby w stanie przez nią przejść.
- Nie wiem, po co mi to mówisz, ja przecież nie mam nóg.
- ...Rozumu chyba też nie.
Tak więc pokazałem Darkinowi wnętrze naszego nowego "domu" i zostawiłem w głębi jaskini wszystkie rzeczy, trzymając kosę w ręku ruszyłem z powrotem w stronę drzew.
- Pora wyładować z siebie resztki gniewu. - powiedziałem. - Przygotuj się.
Wziąłem potężny zamach i uderzyłem kosą w drzewo. Przecięcie było ogromne. Zrobiłem kilka następnych i górna połowa drzewa runęła na ziemię!
Zacząłem się śmiać. Nie wiadomo czemu, dało mi to wiele satysfakcji. Wymierzyłem w drugi pień, a potem w trzeci...
Zadowolony, położyłem się na trawie, tuląc do siebie broń. Dalej chichotałem jak głupi. ...To uczucie chyba nazywa się szczęściem.
- Wolałbym, gdyby pniami były żywe ciała. Krwawią i łatwiej się je przecina, nie tępiąc przy tym mojego ostrza.
- Haha! Nie martw się, nie jeden jeszcze zginie z naszej ręki, dopiero się rozkręcam!
Wtedy zacisnąłem na nim mocniej dłonie i zacząłem intensywnie wpatrywać się w jego wielkie, czerwone oko. Interesujący przyrząd. Mówi, chociaż nie ma ust.
- Mógłbyś trochę się... oddalić? Mimo wszystko, czuję się niekomfortowo, gdy widzę twoją twarz w takim przybliżeniu. - powiedział Darkin.
- Nie mów, że się we mnie zabujałeś, Rhaast! Hahah!
- Gdybyś oddał mi już swoje ciało... wtedy może wziąłbym taki przypadek pod uwagę, jednak w tym momencie po prostu pleciesz bzdury.
- Bzdury?! - parsknąłem. -Bzdury wygaduje tylko i wyłącznie Zed! Cholerny Zed, aargh! Nie zdaje chyba sobie jeszcze do końca sprawy, co stracił, wyrzucając mnie na bruk!
- Biedny, tak bardzo mi cię żal.
Zamknąłem oczy, Darkina ułożyłem obok siebie i założyłem ręce za głowę - chwila ciszy. Potrzebuję spokoju. Leżałem tak minuty, może godziny... czas jakby stanął w miejscu, ciężko było mi to określić.
Nagle usłyszałem przed sobą dyskretny szelest trawy. Ktoś tędy przechodził? Hałas ucichł. Czułem kogoś naprzeciw siebie, jednak postarałem się go zignorować. Niech lepiej sobie pójdzie! Chcę być sam, a może raczej sam z Rhaastem... cokolwiek.
- A ty to kto? - spytał się nieprzyjaźnie mój "towarzysz".
- Dawno się nie widzieliśmy, Kayn.
CZYTASZ
Dziecka już nie ma, został zabójca | Kayn - League Of Legends
أدب الهواةOpowieść z perspektywy Kayna, który jeszcze jako dziecko został zwerbowany w Noxus do dziecięcego wojska i wysłany do Ionii na pewną śmierć, tylko po to, by pokazać Ioańczykom, do czego tamci potrafią być zdolni. Mieszkańcy nie poddawali się bez wal...