Otaczała mnie całkowicie nieprzenikniona ciemność... Powoli zacząłem odzyskiwać świadomość. Nagle błysnęło, obudziłem się. Wyszedłem spod kołdry, w której byłem wręcz zakopany. Przetarłem oczy, zerknąłem na stojący na szafce nocnej budzik i westchnąłem. Znowu nic mi się nie śniło. Tak, jak codziennie od ponad roku. Przetarłem oczy. Chcąc usiąść, zamarłem, zastanawiając się nad tym, czy pójść dalej spać, czy jednak wstać. Wbrew temu, że było parę minut przed ósmą, mój pokój nie cierpiał na nadmiar światła. Przez całą noc, aż do tej chwili padał deszcz. Jego krople miarowo uderzały w znajdujące się blisko łóżka okno. Chrząknąłem, ponownie otuliłem się kołdrą i zamknąłem oczy. Mimo tego nie potrafiłem usnąć, byłem za bardzo rozbudzony. Zirytowany wręcz wyskoczyłem z łóżka. Zakręciło mi się w głowie, ponownie na nie upadłem. Naprawdę chciałem jeszcze trochę pospać.
Sen był dla mnie ukojeniem. Dzięki temu, że nic mi się nie śniło, chwilowo traciłem świadomość. Panowała idealna, nieprzenikniona próżnia zarówno dla oczu, jak i dla umysłu. Czułem wtedy ulgę. Chociaż z drugiej strony... Chyba wolałbym codziennie cierpieć, spotykając w snach jego, niż przestać widywać go w ogóle. Od dawna marzyłem o śnie, w którym pojawiłby się on. Choć wiem, że marzenie senne trwałoby tyle, co nic, a pozostały po nim ból dotrzymywałby mi towarzystwa znacznie dłużej... I tak tego pragnąłem. Nawet jeśli w moim wyobrażeniu potraktowałby mnie jak najgorszego śmiecia. Po prostu chciałem go zobaczyć...
Zerknąłem na leżący przy lampce nocnej szkicownik, wziąłem go do ręki. Był otwarty na jednej z nieskończonych prac. Przedstawiała jego. Tak, jak wszystkie poprzednio zaczęte przeze mnie rysunki. Wyciągnąłem spod poduszki ołówek i zrobiłem nim na kartce parę dodatkowych kresek. Popatrzyłem na rysunek krytycznie, warknąłem, wyrwałem stronę, brutalnie ją pogniotłem i cisnąłem do kosza, w którym skończyła jeszcze może setka podobnych prac. Byłem sfrustrowany, rozgoryczony... Po prostu wściekły! Teraz nie pamiętałem nawet, jak dokładnie on wyglądał. Jego twarz w mojej wyobraźni stawała się coraz bardziej niewyraźna, rozmazana, powoli znikała. Choć byłbym w stanie napisać jego perfekcyjną charakterystykę co do najmniejszego pieprzyka, nie mogłem sobie go wyobrazić. Potrafiłem powiedzieć, ile miał na twarzy piegów (za ostatnim razem dostrzegłem trzydzieści siedem), jednak nie umiałem odpowiednio rozmieścić ich na twarzy. Rozsypywały się niczym układ gwiazd w nieznanej konstelacji.
Powoli zacząłem się zastanawiać, czy on naprawdę istniał. Dotknąłem trójkątnej blizny znajdującej się między moimi obojczykami, przejechałem po jej zarysie palcami. Choć teraz znajdowałem się w nowym ciele, ona wciąż tu była. A właściwie jej pozostałości w postaci trzech ledwie widocznych, białych kresek. Wcześniej wyraźna blizna cały czas zdobiła moje ciało, czasem nocą emanował od niej słaby blask. Odkąd on całkiem zniknął, ślad zaczął się goić. Nie chciałem, by całkowicie zniknął, tak, jak on, dlatego czasem specjalnie drapałem to miejsce, albo przejeżdżałem po nim czymś ostrym. Blizna była moim jedynym punktem zaczepienia, jedynym faktem, który utwierdzał mnie w przekonaniu, że wydarzenia z tamtych wakacji odbyły się naprawdę. Im bledsze stawały się pozostałości po zawarciu paktu z nim, tym bardziej zaczynałem wątpić w ich realność. W chwili szaleństwa mogłem sam wydrapać sobie ów znak. To nie było niemożliwe. Teraz niczego nie byłem pewien.
Westchnąłem i wstałem z łóżka, po czym usiadłem na krześle przy biurku. Włączyłem laptopa i otworzyłem jedyny plik znajdujący się na pulpicie prócz kosza. Otworzył się notatnik, zacząłem pisać.
Co tak właściwie działo się u mnie w ciągu kilkunastu najbliższych miesięcy? Po tym, jak otrzymałem od niego list, byłem załamany. Przez miesiąc, a może dwa czułem się, jakbym lunatykował. Początkowo myślałem, że to tylko okrutny żart, jednak tę opcję wykluczyłem niemal natychmiastowo. Wszystko robiłem machinalnie, wręcz nad tym nie panowałem. W tamtych chwilach momentami naprawdę chciałem się zabić. Kiedy znajdowałem się w najwyższym punkcie histerii, w chwili słabości zacząłem szukać pomocy u Mabel. Dziewczyna była świadkiem odczytywania przeze mnie listu i co nieco wiedziała, jednak nie zadawała żadnych pytań. Czekała, aż sam do niej przyjdę. No i tak się stało.
Opowiedziałem jej o tym, co się wydarzyło w trakcie wakacji, pomijając bardziej intymne lub bolesne momenty. Ona mnie wysłuchała, po tych wydarzeniach stała mi się jeszcze bliższa. Często ryczałem w jej kolana, a ona płakała razem ze mną.
Powoli zaczynałem tracić zmysły. Nie wiedziałem, co jest fikcją, a co prawdą. Wspomnienia Dallasa mieszające się z moimi własnymi były dodatkowym utrudnieniem. W końcu bliźniaczka zaproponowała mi opisanie wszystkich wydarzeń od początku, do obecnego momentu, tak, jak to zapamiętałem. Miałem to przedstawić w formie pamiętnika, lub powieści. Jej pomysł był naprawdę dobry, jednak doceniłem go dopiero po napisaniu paru pierwszych fragmentów.
Początkowo nie chciałem tego robić. Miałem wątpliwości. Z jednej strony chciałem całkowicie i bezpowrotnie zapomnieć o jego osobie. Nie mając takiej możliwości, z drugiej strony pragnąłem zapamiętać wszystko, co jest z nim związane. Każdą głoskę, każdy pojedynczy oddech, gest, uśmiech, wszystko razem i z osobna. Bałem się, że przeżywanie wszystkiego od nowa, będzie gwoździem do trumny. Wbrew moim przypuszczeniom, już po paru sztywno wyklinanych zdaniach, coraz bardziej zacząłem się wciągać w pisany przeze mnie tekst, który w końcu pochłonął mnie bezpowrotnie i bez reszty. Dzięki niemu w końcu poukładałem swoje myśli, czułem się... Zdrowszy.
Wcześniej wydawało mi się, że to wszystko było tylko wytworem mojej wyobraźni, nie potrafiłem odnaleźć prawdy. Snucie opowieści sprawiło, że z każdą następną zapełnioną stroną coraz bardziej utwierdzałem się z tym, iż spotkanie z nim wcale nie było złudzeniem. Czułem to. Choć minęło już trochę czasu, zapamiętałem wszystko od początku, do końca wakacji. Każde wypowiedziane przeze mnie, przez niego, czy przez kogoś jeszcze innego słowo, opis sytuacji, krążące po głowie w danym momencie myśli — przypomniałem sobie o tym w trakcie opisywania konkretnych sytuacji. Najwidoczniej mój umysł ustawił sobie ukończenie tej historii w najdrobniejszych szczegółach jako priorytet.
Każdy następny tydzień mijał schematycznie. Siedziałem do późna w szkole, błądząc między jednym spotkaniem kółka a drugim, trzecim, piątym i dziesiątym. Po wszystkim wracałem do domu, siadałem z talerzem pełnym jedzenia do biurka i pisałem. Dni wolne od nauki spędzałem tylko na pisaniu, nawet nie spałem. Niejednokrotnie wracałem do moich ulubionych rozdziałów, czytałam je parę razy z rzędu, aby potem leżeć na blacie, szlochając przez kilka najbliższych godzin. Nie byłem na tyle dobrym pisarzem (wbrew temu, że regularnie uczestniczyłem w spotkaniach kółka literackiego, raczej nie zrobiłem żadnych postępów), aby swoim wyszukanym słownictwem i pięknem opisu poruszać do łez. Samo wyobrażenie tamtych chwil w momencie ich spisywania doprowadzało mnie do płaczu, ponieważ czułem się, jakbym przeżywał całą historię od nowa. I tak wyglądało paręnaście następnych tygodni.
Mój zapał w tworzeniu trwał, dopóki nie musiałem zabrać się za opisywanie ostatnich wspomnień, w których znajdował się on. Jakimś sposobem udało mi się dotrwać do momentu otrzymania listu, po tym zastopowałem z pisaniem na dobre pół roku. Dopiero niedawno postanowiłem zabrać się za dalszy ciąg, w końcu wypadało skończyć ten gniot literatury, dopóki pamiętałem szczegóły.
W rzeczywistości już go skończyłem. Mógłbym uznać moment otrzymania listu za koniec. Kiedy on zniknął, już nic mi nie pozostało. Mimo tego postanowiłem dociągnąć opowieść do jakiegoś sensownego momentu, gdyby ktoś był ciekawy, jak się trzymam, co robię, i czy w ogóle żyję.
A więc, jak się można domyślić, moja egzystencja nadal trwa. Czy próbowałem popełnić samobójstwo? Myślałem nad tym, jednak nie zrobiłem niczego w tym kierunku. On podkreślił wyraźnie, że nie będę w stanie tego zrobić, nie blefował. Dobrze wiedział, iż nie będę w stanie zostawić Mabel, czy dopiero co odzyskanych rodziców. Z chęcią odszedłbym z tego świata, jednak myśląc na trzeźwo, nie potrafiłem być egoistyczny aż do takiego poziomu. W końcu przeżyli już jedną z moich śmierci. Prawdziwa utrata byłaby dla nich czymś gorszym niż tragedią.
Co tak właściwie robiłem? Tak, jak wcześniej, uczestniczyłem we wszystkich możliwych szkolnych zajęciach dodatkowych. Za cel obrałem sobie bycie najlepszym, oczywiście we wszystkim. Wtedy myślałem, że to niewykonalne. Sądziłem, iż dzięki ponadprzeciętnym staraniom i wysiłkowi zatracę się w tym, co robię, a jednocześnie nigdy nie będę w stanie osiągnąć tego, do czego dążyłem. Niestety, nagle we wszystkim zaczęło iść mi wręcz doskonale. Już wcześniej nauka była dla mnie czymś trywialnym. Teraz kiedy się za nią porządnie zabrałem, z łatwością wygrywałem różnorakie konkursy, nieważne, czy były związane z przedmiotami humanistycznymi, czy ścisłymi. Nauczyciele nazywali mnie chlubą szkoły. Kółko muzyczne też należało do moich mocnych stron. Wciąż byłem raczej kiepski w śpiewie, bo beznadziejnego głosu naprawić się nie da, jednak już nie fałszowałem. Dodatkowo zacząłem „wymiatać" na gitarze elektrycznej, jak to mawiał nasz nauczyciel muzyki. Z przykrością stwierdziłem, że artystycznie też zacząłem się rozwijać. Moje rzeźby i obrazy nie wyglądały już jak kupa gówna, a bardziej doświadczeni artyści zaczęli mnie lubić, doceniać, a co gorsza, prosić o rady. Choć nigdy nie miałem ręki do roślin, to właśnie moje kwiaty, które sadziłem w ramach zajęć kółka botanicznego, rozrastały się najpiękniej. Nieomal przez przypadek zostałem kapitanem drużyny koszykówki, na szczęście udało mi się jakoś z tego wymigać i wciąż byłem tylko jednym z najlepszych członków drużyny. Myślę, że w tym wypadku wysoki poziom umiejętności zawdzięczałem Dallasowi, którego szeroka wiedza w dziedzinie koszykówki we mnie pozostała, jednakże i tak moje predyspozycje były dla mnie dużym zaskoczeniem. Nawet snobistyczne kółko teatralne pokochało mnie za moje umiejętności aktorskie, charakteryzatorskie i zdolność szybkiej „zmiany nastroju" (to nie tak, że moje nagłe wybuchy płaczu były spowodowane ostrą depresją).
Ogólnie aktorzy są dziwni. Kto normalny zaczyna płakać (ze wzruszenia, a nie ze śmiechu), na widok nastolatka wrzeszczącego: „ROMEO, GDZIE JESTEŚ, OH GDZIE JESTEŚ, ROMEO?!", który rzuca się po scenie, niczym ryba wyjęta z wody? No właśnie nikt, tylko ci przeklęci aktorzy. Naprawdę dziwni ludzie.
Robienie makijażu i szycie kostiumów też szło mi całkiem dobrze, o czym jakimś sposobem dowiedziały się osoby spoza kółka teatralnego. Nie raz dziewczyny, których nawet nie znałem, prosiły mnie o przerobienie sukienki, czy umalowanie na nadchodzącą randkę, a ja się na to oczywiście godziłem, aby czas na rozmyślania ograniczyć do zera.
W każdym razie po roku stałem się popularny i lubiany, nawet zacząłem mieć powodzenie. Dziewczyny zalecały się do mnie, a im mniej grzecznie im odmawiałem, tym bardziej były zainteresowane. Wkrótce po szkole rozniosła się plotka, że jestem gejem, przez co zyskałem parę adoratorów tej samej płci. Myślałem, że przynajmniej w niewielkim stopniu odstraszy to moje wielbicielki. Nic bardziej mylnego. Z dziwnych powodów dziewczyny zaczęły ze mną flirtować na potęgę. Albo są jakieś głupie, albo to te yaoistki, o których ciągle mówi Mabel.
Było to dla mnie tak naprawdę obojętne, bardziej irytujące i bolesne, niż dające powód do dumy z własnej osoby. Myśl o tym, że mógłbym być prawie z każdym, tylko nie z nim, dobijała mnie wręcz w astronomicznym stopniu. Przez to, że potrafiłem prawie wszystko, a nastolatki lgnęły do mnie bardziej, niż do członków wszystkich popularnych boysbandów i Justina Biebera razem wziętych, powoli zaczynałem czuć się, jak jakaś Merry Sue. Od urodzenia byłem pokraką, a teraz życie postanowiło zrobić ze mnie waloną seks-umiem-wszystko-bombę.
W wakacje pojechałem do Gravity Falls, aby przekonać przyjaciół i znajomych, że naprawdę nic mi nie jest. Nie byłem w stanie przebywać w chacie wuja, wiązało się z nią zbyt wiele wspomnień. Nieomal wpadłem w histerię, gdy dostrzegłem pozostawioną na blacie patelnię, ogólny rozgardiasz i walające się po ziemi moje oraz jego ubrania. Grota wyglądała tak, jakby w najlepsze trwał kolejny, sielankowy, wakacyjny dzień. Tak, jakby on miał wyjść zaraz zza którychś z drzwi, proponując filmowy seans albo wspólne gotowanie.
Z tego powodu zatrzymałem się u Ivana i Robbiego (którzy zamieszkali ze sobą na stałe). Mimo tego atmosfera miasteczka mnie przytłaczała, dusiłem się w tej okolicy. Po lekko ponad tygodniu nie wytrzymałem i wróciłem do domu.
Jakby tego było mało, prawie na każdym kroku wszystko dotkliwie przypominało mi o jego osobie. Wcześniej codziennie na śniadanie jadłem Cinni Minnis, jednak na widok połamanych kwadracików, z których powstawały TRÓJKĄTY, wybuchałem płaczem.
Nachosy? Starałem się zapomnieć, że w ogóle istnieją.
Nie byłem w stanie tknąć tostów ani w ogóle na nie patrzeć, gdyż toster dzielił chleb na dwa złączone ze sobą TRÓJKĄTY.
CZYTASZ
Jak Znienawidziłem Trójkąty REAKTYWEJSZYN
FanfictionTypowy, schematyczny Billdip, w którym Dipper bezmyślnie podpisuje pakt z Billem, a demon później go gwa... ZARAZ, ZARAZ! STOP, CIĘCIE! Owszem, kiedyś JZT było takie. Ba! Właściwie zaczęło modę na tego typu opowiadania na polskim Wattpadzie. Sta...