★★(31.01.2019)
„Moja ręka krwawi, a koniec zbliża się nieubłaganie.
Przed oczami wirują mi czarne plamy.
Powoli i cicho posuwam się na przód, staram się uciec z tego miejsca, on dalej mnie śledzi.
Stłumiłem dłonią przyspieszony oddech.
Jest ciemno jak w środku nocy, nic nie widzę.
Została mi tylko jedna szansa, tym razem, uda się.
Gdzieś za drzewem mignęło lśniące ślepię.
No dalej, dam radę...!
Jest tak cicho, że słyszę bicie własnego serca.
Z lasu wyłania się mały budynek, bezpiecznie schronienie, jeszcze tylko kawałek..."
— Dzieci, zejdźcie na dół, obiad!
Aż podskoczyłem na krześle, a przez moją nieuwagę, potwór rzucił się na bohatera, zanim zdążyłem dobiec do chaty. W słuchawkach rozbrzmiał wrzask rozrywanej na strzępy postaci, boleśnie raniąc mój słuch.
Ściągnąłem je z głowy i cisnąłem nimi o biurko.
— Niech to szlag! — warknąłem.
Byłem już tak blisko... Została mi tylko jedna plansza i doszedłbym do bossa gry, ale jak zwykle coś musiało mnie zdekoncentrować. Tyle razy męczyłem się w tym samym miejscu i ciągle przegrywałem.
Zdenerwowany wyłączyłem grę oraz komputer. Na dziś dałem sobie spokój z graniem. Wyszedłem na korytarz. Z pokoju Mabel dochodziła głośna muzyka, więc raczej na pewno nie usłyszała wołania na obiad. Zapukałem do drzwi jej pokoju i nie czekając na „proszę" po kilkunastu sekundach wszedłem do środka.
Masa porozrzucanych po podłodze plakatów, na których widniały wizerunki nastolatków z jakichś azjatyckich boysbandów była pierwszą rzeczą, która uderzyła mi się w oczy. Kilka z nich zostało już przyklejonych niezgrabnie do ściany kolorową taśmą w serduszka albo gwiazdki. Na sporej jak dla jednej osoby łóżku nakrytym tęczowym, puchatym kocem leżał laptop w kolorze różowego złota. Na ekranie tańczyli chłopcy podobni do tych z plakatów. Po pokoju rozwieszono głośniki stereo w tym samym kolorze, to z nich dudniła muzyka. Pośrodku tego całego bałaganu stała Mabel przed miniaturową sztalugą postawioną na stoliku. Kołysała się w rytm muzyki, dzierżąc w dłoni pędzel zamoczony w turkusowej farbie.
Zrobiłem z moich dłoni tunel, który następnie przyłożyłem do ust, aby mój głos lepiej rozniósł się po pokoju.
— Czeeeeść! Co roooobisz? — zapytałem rozbawiony, próbując przekrzyczeć muzykę.
— A nie widać? Przecież tańczę! I maluję! No i plakaty wieszam! — powiedziała Mabel, chichocząc.
Dziewczyna jednym krokiem doskoczyła do łóżka, zatrzymała clip, a wraz z nim ustała muzyka.
— Po co przyszedłeś? Chcesz czegoś konkretnego, czy po prostu stęskniłeś się za swoją kochaną siostrzyczką? — spytała, tykając mnie w ramię.
Spojrzałem na jej roześmianą twarz. Na policzku miała plamę z żółtej farby.
— Chciałem ci tylko powiedzieć, że... — wziąłem na palec farbę z twarzy Mabel i rozsmarowałem na jej nosie. — ... Że jesteś brudasem! — zaśmiałem się.
— Ej, no ej! — zaczęła machać pędzlem na wszystkie strony.
Miałem na sobie koszulkę, którą bardzo lubiłem, więc złożyłem ręce w geście poddania się.
— No już, już przepraszam! Ale sama się o to prosiłaś — stwierdziłem. — Mama woła nas na obiad, więc koniec pisków, myj łapska i chodź ze mną na dół.
— Ej, to nie są piski! Właśnie wyszła nowa płyta mojego ulubionego, k-popowego zespołu! Jest po prostu świetna! — stwierdziła, robiąc piruet.
— Ulubionego zespołu? W sensie ulubionego od jakiegoś tygodnia? No i co to właściwie jest ten cały coś-pop?
— Dla twojej informacji, słucham ich od dwóch tygodni. — Pokazała mi język.— A to nie coś-pop, a k-pop, czyli koreańska muzyka pop! — oznajmiła rzeczowym tonem.
— Pop? — uniosłem brew. — Zaledwie kilka dni temu tapirowałaś włosy i chodziłaś ubrana na czarno od stóp do głów! Nie chciałaś być przypadkiem buntowniczką, księżniczko? — spytałem, nie potrafiąc powstrzymać się od ironicznego tonu.
Dziewczyna wydęła wargi i pokiwała głową przecząco.
— Emo, a nie buntowniczką! No bo wiesz... Do mojej szkoły niedawno przeniesiono takiego jednego chłopaka — zaczęła nerwowo chichotać. — Spokojnie, nie jest żadnym łobuzem! Przenieśli go razem z grupą kilkunastu innych uczniów. W jego poprzedniej szkole wybuchnął pożar i budynek wymaga gruntownego remontu — wytłumaczyła szybko, widząc moje zaniepokojone spojrzenie. — No i on jest emo. Zawsze chciałam ocieplić zlodowaciałe serducho jakiegoś mężczyzny z dramatyczną przeszłością! — jej oczy lśniły. — No i zaczęłam się ubierać w jego stylu, aby lepiej się wczuć i łatwiej go zrozumieć. Ale po kilku tygodniach wysłuchiwania tego, jak bardzo życie nie ma sensu i jak bardzo ma ochotę się zabić, zrezygnowałam! Chciałam skrytego, samotnego chłopaka, który w głębi duszy jest miły, spokojny i wrażliwy, a miałam do czynienia z bogatym, płaczliwym maminsynkiem, którego jedynym prawdziwym problemem są przepalone od częstotliwości farbowania i prostowania włosy oraz rozmazująca się kredka do oczu — oznajmiła z zażenowaniem.
Przed moimi oczami pojawił się Robbie Valentino. Tak, ten opis zdecydowanie do niego pasował. Już chciałem powiedzieć o tym Mabel, jednak w ostatniej chwili się powstrzymałem. Od tamtych wydarzeń dla jej dobra unikaliśmy wspominania o tym, co działo się w Gravity Falls. To było dla niej zbyt bolesne.
— No, mówi się trudno! Kiedyś znajdę swojego prawdziwego łobuza — zaśmiała się, wyrywając mnie z zamyślenia. — No i — dodała — Wiesz, że nie potrafiłabym ubierać się tylko w ciemne kolory. Moim przeznaczeniem jest bycie kawaii-girl! — odrzekła śpiewnie, robiąc dziwne pozy na środku puchatego, pudroworóżowego dywanu, po którym walała się sterta poduszek w najróżniejszych kształtach oraz stosy pluszaków. W końcu straciła równowagę i uderzyła stopą o szafkę.
— Auć, mój paluszek! — Zaczęła podskakiwać w miejscu na jednej nodze, trzymając się za obolałą stopę.
Mimo naszego wieku Mabel nadal zachowywała się jak mała dziewczynka. Jej gust zmieniał się jak w kalejdoskopie. Jednego dnia nosiła wielokolorowe sukienki, a drugiego skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami i dziurawe jeansy.
Tak samo było z jej zainteresowaniami. Pewnego razu postanowiła, że zostanie profesjonalną kolarką, a po trzech dniach jeżdżenia na rowerze dookoła podwórka, porzuciła swój cel na rzecz rozpoczęcia kariery primabaleriny.
Kiedy Mabel wystarczająco się naklęła i naskakała, przeczesała palcami włosy i poprawiła podwinięty pastelowy podkoszulek w kotki.
— Dobra, chodźmy już na dół, bo jestem głodna — powiedziała, wychodząc z sypialni.
Poszliśmy do łazienki, aby umyć ręce.
— Wracając do tych twoich „prawdziwych łobuzów" — zacząłem, układając z palców cudzysłów podczas wypowiadania dwóch ostatnich słów. — Nie rozumiem, dlaczego ciebie i masę innych dziewczyn ruszają tego typu kolesie.
— Czyli jacy, twoim zdaniem? — prychnęła, kładąc ręce na biodrach.
— No wiesz... Tacy, dla których w dziewczynie liczy się tylko zgrabna figura i ładna buzia. Do tego są niezrównoważeni, nieposłuszni. Tacy z nich wielcy buntownicy, a ich największym przewinieniem jest pobicie małolata i nieodrobienie pracy domowej. Pseudo niebezpieczni lalusie występujący we większości kiepskich fanfików z Wattpada, którymi się tak zaczytujesz — rzuciłem siostrze krytyczne spojrzenie.
Dziewczyna zakręciła kurek, a woda przestała lecieć.
— Wiesz, że nie mówię serio, brachu — stwierdziła spokojnie Mabel, wycierając dłonie w łososiowy ręcznik. — Zresztą te opowiadania czytam po to, by mieć się z czego pośmiać z dziewczynami, nie traktuję ich na poważnie. Tamten chłopak nie zainteresował mnie dlatego, że jest „zły". Po prostu wydawał mi się inny w dobrym słowa znaczeniu. W rzeczywistości jest całkiem fajny i dałoby się go lubić, gdyby nie udawał kogoś, kim w rzeczywistości nie jest i nie mówię tu o farbowanych włosach. Próbowałam go przekonać do zmiany, ale on najwyraźniej lubi robić z siebie smutną ofiarę losu. Chciałam go uszczęśliwić, ale on najwidoczniej nie chce być uszczęśliwiony, a ja nic na to nie poradzę, więc sobie odpuściłam — wzruszyła ramionami ze smutnym, zrezygnowanym uśmiechem na ustach.
— Ja nie chciałbym być z kimś takim — stwierdziłem. — To wykańcza człowieka. Znaczy, no tak mi się wydaje. W życiu nie pakowałbym się w związek z facetem z tak trudnym charakterem, który na dodatek jest infantylny.
— Facetem? — spytała Mabel z perwersyjnym uśmieszkiem, poruszając brwiami. Czy istniała dla Mabel rzecz lepsza do czytania, czy też oglądania od nastoletnich romansideł? Oczywiście, a były nią nastoletnie romansidła pomiędzy dwoma przedstawicielami płci męskiej. W przeciwieństwie do „zwykłych" romansów te traktowała śmiertelnie poważnie, co więcej miała na ich bzika niemałą obsesję. Według jej logiki dwójka ładnych chłopców to aż jeden ładny chłopiec więcej w porównaniu do standardowej pary.
— Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele w tej swojej biednej, szalejącej od nadmiaru młodzieńczych hormonów główce. Nie mówiłem o sobie tylko o tym, co bym zrobił, będąc tobą — oznajmiłem z przekąsem.
Mabel ułożyła usta w dzióbek, próbując powstrzymać się od uśmiechu, który cisnął się jej na usta. Szturchnąłem ją w ramię, oboje cicho się zaśmialiśmy.
Kiedy dotarliśmy do jadalni, okazało się, że jest pusta. Na stole wykonanym z gładkich, ciemnych desek leżały dwa zestawy talerzy, misek oraz sztućców. Na środku stał bukiet błękitnych, kulistych kwiatów wsadzony w wysoki, wąski wazon wykonany z przezroczystego szkła. Naczynia były pełne parującego jedzenia.
Zza zamkniętych drzwi prowadzących do holu dochodziły stłumione głosy. Spojrzałem na bliźniaczkę, a ona na mnie. Bez słowa podeszliśmy do drzwi i nadstawiliśmy uszu.
— ... więc dlatego tu jestem. — oznajmiła kobieta o ponadprzeciętnie wysokim głosie, nigdy wcześniej jej nie słyszałem. Miała brytyjski akcent.
— Tak, tak... Pozwoli pani, że zawołam moje dzieci, w końcu to dotyczy w głównej mierze właśnie ich — zabrała głos nasza matka.
W ostatniej chwili odskoczyłem od drzwi, niestety Mabel nie miała takiego szczęścia i oberwała klamką w brzuch.
— O, już tu jesteście. Słyszeliście? — zadała pytanie mama, zatrzymując się w progu drzwi.
— Tylko końcówkę, właśnie zeszliśmy na dół — powiedziałem wymijająco.
Nagle z przedpokoju wyszła właścicielka piskliwego wysokiego głosu.
Była to kobieta jakich wiele na tym świecie. Jej twarz pokrywało kilka warstw makijażu, a napakowane jakimś wypełniaczem usta uformowała w coś w rodzaju uśmiechu. Tlenione blond włosy upięła w ciasny kok. Kilkunastocentymetrowe szpilki dodawały jej wzrostu, jednakże mimo tego i tak była jedynie minimalnie wyższa od mamy, która miała na sobie tylko domowe pantofle, w dodatku należała raczej do niskich osób. Nieznana mi kobieta miała chyba jakieś metr pięćdziesiąt. Idealnie dopasowana granatowa spódnica, marynarka w tym samym kolorze oraz wyprasowana biała koszula wskazywały na to, że kobieta nie przyszła na kawę i pogaduchy.
Mama zaczęła znacząco spoglądać w stronę nieznajomej, dając nam niemy sygnał, iż powinniśmy się przywitać. Robiła tak bardzo często, kiedy byliśmy mali.
— Dzień dobry, jestem Dipp...
Matka pokiwała przecząco głową.
—... Mason Pines — powiedziałem tonem godnym męczennika. Nie lubiłem swojego imienia do tego stopnia, że z trudem przechodziło mi przez usta. Ona o tym wiedziała, dlatego nawet sama na co dzień używała mojego pseudonimu, tak samo, jak cała rodzina i nauczyciele w szkole. Jeśli teraz kazała mi się przedstawić prawdziwym imieniem, sprawa musiała być naprawdę poważna.
— Mabel — wydusiła z siebie moja siostra, wciąż trzymając się za obity brzuch.
— Ja nazywam się Samantha Rush i jestem notariuszką — pospiesznie potrząsnęła naszymi dłońmi.
— To może chodźmy do salonu. — zaproponowała matka i nie czekając na odpowiedź, tam też się udała. — Dzieci, usiądźcie, proszę. Oczywiście pani też. Kawy, herbaty, wody? — zapytała.
— Dziękuję, obejdzie się — oznajmiła kobieta, rozsiadając się w fotelu. Położyła nogę na nogę. Wciąż miała na sobie buty. Krytycznie spojrzałem na ścieżkę z błota, którą pozostawiły jej brudne szpilki. Mama, która myła i pastowała parkiet tego samego dnia, nie odezwała się ani słowem na ten temat.
— Więc o co chodzi — spytałem mało elegancko, kiedy już wszyscy zajęli swoje miejsca. Mama usiadła na drugim fotelu, naprzeciwko obcej kobiety po drugiej stronie stolika, ja wraz z Mabel rozsiedliśmy się na kanapie.
— To jest pani Rush, o czym już wiecie. Przyjechała do nas w sprawie... — matka przygryzła nerwowo wargę. — Może pani o wszystkim opowie? — zaproponowała.
— Oczywiście, po to tu jestem — oznajmiła oschle. — Przyjechałam do państwa w sprawie odczytania testamentu oraz podzielenia spadku zapisanego na panią Mabel oraz pana Masona Pines.
— Spadku? Tatuś kopnął w kalendarz? — burknąłem z przekąsem.
Matka rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie.
To, co powiedziałem, było głupie – to musiałem przyznać. Mimo tego była to pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie. Nasza rodzina była dość spora, jednakże w większości składała się z dalekiego wujostwa, czy kuzynostwa, od których raczej nic byśmy nie dostali. Babcia i dziadek od strony ojca nie żyli od dłuższego czasu, a u babci od strony mamy byliśmy zaledwie wczoraj na kolacji i trzymała się naprawdę dobrze.
— Takie żarty są trochę nie na miejscu — syknęła do mnie Mabel.
— Wcale nie żartuję... — mruknąłem pod nosem.
Tak właściwie... Mogłem uznać to za żart. Istniały niewielkie szanse na to, że ojczulek coś by nam przepisał, a na pewno nie uczyniłby spadkobiercami tylko naszej dwójki. Ciągle nie było go w domu, ponieważ zarządzał jakąś super ważną firmą. Tak bardzo ważną i popularną, że po wpisaniu jej nazwy w Google, właściwa witryna pojawiała się może na dziesiątej stronie listy wyszukiwania.
Kiedyś mama pracowała razem z ojcem, jednak uznał, że sam sobie dobrze radzi, a ona powinna zająć się domem. Tak naprawdę chciał mieć pewność, że kobieta nie przyłapie go na zdradzie z sekretarką czy jakąś inną pracownicą. To było tak banalne. Za każdym razem, gdy go widziałem (a zdarzało się to niezwykle rzadko, może raz na miesiąc albo dwa), czułem zapach kobiecych perfum, które nie należały do mamy, a na jego szyi nie raz widziałem krwiaki, zwane potocznie „malinkami". Jak słodko.
Każdy w miarę rozumny człowiek połączyłby ze sobą fakty i doszedłby do wniosku, że partner nie jest mu wierny, jednak mama wydawała się o niczym nie wiedzieć. Była nieświadoma albo taką udawała. Miałem wrażenie, że to pseudo małżeństwo już dawno by się skończyło, gdyby nie duży, piękny dom, który mama dostała od swoich rodziców. Ojciec zarabiał nieźle. Na tyle dobrze, by nas utrzymać, w razie potrzeby opłacić nasze mniejsze lub większe zachcianki – co nie zmieniało faktu, że sporadycznie i niezbyt chętnie dawał nam cokolwiek. Nawet wyjeżdżał z mamą na luksusowe wakacje. Mimo tego bez kredytu w życiu nie byłoby go stać na taki dom. Takie życie było dla niego wygodne.
Kiedyś, zaraz po tym, jak mama opuściła pracę, sam cieszyłem się z takiego obrotu spraw. Sądziłem, że dzięki temu będzie spędzać z nami więcej czasu. W rzeczywistości stało się coś zupełnie odwrotnego. Po jakimś czasie jej zadania ograniczały się do sprzątania, gotowania nam posiłków i zaopatrywania lodówki oraz spiżarki. Większość czasu spędzała poza domem. Sam nie wiem, co robiła. Wątpiłem w to, by za każdym razem spotykała się z koleżankami. Wtedy zaczęło mi jej brakować bardziej niż kiedykolwiek. Teraz nasze rozmowy ograniczały się do ocen, samopoczucia i pytania, co chcielibyśmy zjeść na obiad, kolację czy też jakikolwiek inny posiłek. Może gdybym spróbował z nią porozmawiać albo sam wyszedł z inicjatywą spędzenia wspólnie czasu, nasza relacja wyglądałaby zupełnie inaczej. W końcu mama nigdy nie traktowała nas źle, nie ignorowała naszych potrzeb. Po prostu była nieobecna. Widziałem, że próbowała się starać bardziej, jednak nie potrafiłem tego docenić. Sam coraz bardziej się od niej oddalałem. Z czasem przestałem pierwszy się do niej odzywać, jeśli czegoś nie potrzebowałem. Nie potrafiłem traktować jej tak, jak dawniej. Nie po tym, co spotkało Mabel.
W tym czasie notariuszka zdążyła wydobyć z czarnej, skórzanej aktówki plik dokumentów.
— Dwa tygodnie temu, piątego kwietnia odnaleziono ciało niejakiego Stanforda Pinesa.
Z trudem nabrałem powietrza do płuc. W lipcu miało minąć pięć lat, odkąd widziałem go po raz ostatni. Kiedy w tamte feralne wakacje wróciliśmy do domu, rodzice byli zdziwieni, a wręcz zszokowani zaistniałą sytuacją. Zarzekali się, iż wuj nie otrzymał ani centa za opiekę nad nami, co więcej Stan sam zaproponował, że weźmie nas do siebie na wakacje, chciał poznać swoich bratanków. W tamtej chwili nie byłem w stanie w to uwierzyć. Dziennik numer trzy zniknął z mojej walizki, a na pewno go tam wkładałem. Zamiast niego w bocznej kieszeni znalazłem trzy jednodolarówki – i to podrobione. To był cios poniżej pasa.
Kiedy wyparowała nasza początkowa złość i smutek, uświadomiliśmy sobie coś. Im dłużej myśleliśmy nad tym, co mogło skłonić wuja do takiego postępowania, tym bardziej mieliśmy wrażenie, że w tamtym dniu stało się coś bardzo złego, o czym wuj nie chciał nam powiedzieć. W końcu już raz, kiedy Gideon ukradł akt własności chaty, wuj próbował odesłać nas do domu. Za drugim razem by to nie poskutkowało, dlatego uraził nas, byśmy mu się nie przeciwstawiali. Taka była teoria Mabel. Wuj był jednym z niewielu miłych wspomnień, które dotyczyły Gravity Falls, dlatego starała się go bronić za wszelką cenę, czemu się nie dziwiłem. Sam usiłowałem wierzyć w jej przypuszczenia, to była najbardziej prawdopodobna z opcji. W jego dziwnym zachowaniu musiał kryć się jakiś cel. Po tym wszystkim niejednokrotnie próbowaliśmy się do niego dodzwonić, jednak nie odbierał, ani nie oddzwaniał. Na nasze listy też nie odpowiadał, podobnie jak nasi przyjaciele z Gravity Falls. Tak, jakbyśmy dla nich nie istnieli. Nie wiedzieliśmy, co tak naprawdę się działo ze Stanem. Chcieliśmy go odwiedzić. Tak, jak myślałem, z powodu naszego wieku rodzice nie puścili nas bez osoby dorosłej do miasteczka, a nie znaleźliśmy nikogo, kto chciałby być naszym opiekunem.
Potem wydarzyło się to... A kiedy z Mabel było już trochę lepiej, zostaliśmy obciążeni licealnymi obowiązkami. Szara rzeczywistość pochłonęła nas do tego stopnia, że wyjazd wydawał nam się odległym, wręcz fantazyjnym planem na przyszłość, niczym ślub dla kilkuletniej dziewczynki. Nie mieliśmy kontaktu ze Stanem od lat, a teraz dowiedzieliśmy się, że on tak po prostu... Umarł.
Spojrzałem na Mabel. Sądząc po jej minie, jej myśli wyglądały podobnie do moich. Miała łzy w oczach.
— Pani powiedziała, że jego ciało znaleziono... — zacząłem. W takim razie nie było żadnych świadków jego śmierci, czy tak? Czy znane są chociaż jej okoliczności i powód z... zgonu? — spytałem cicho. Nie chciałem, by było słychać, że drży mi głos.
Kobieta westchnęła.
— Sąsiedzi w końcu zaniepokoili się jego długą nieobecnością, według przekazanych mi danych jest to bardzo niewielka miejscowość, więc brak obecności waszego wuja z czasem stała się zauważalna. Pewien mężczyzna odwiedził go i znalazł w łóżku. Tyle wiem. Podobno stan jego zwłok wskazywał na to, że mężczyzna nie żył od co najmniej sześciu miesięcy.
— Pół roku... — wyszeptała Mabel, przyciskając dłoń do ust.
Moje ręce się trzęsły. Ten stary pryk powinien trzymać się długie lata, a nie umierać bez niczyjej wiedzy. Oczekiwałem wyjaśnień. Chciałem wszystko wytłumaczyć, po prostu porozmawiać i go znowu... zobaczyć. A on zniknął... Tak po prostu...
Rozstaliśmy się w złych stosunkach, jednak mając przed oczami samotnie umierającego Stana, nie mogłem powstrzymać łez.
Mabel zakryła twarz dłońmi i zaczęła bezgłośnie szlochać. Objąłem ją bez słowa.
— Tak, jak wspomniałam na początku naszej rozmowy, mężczyzna zostawił testament — notariuszka pokazała nam kartkę pokrytą niestarannym pismem. — Czy chcą się państwo zapoznać z tym samodzielnie, czy może mam przeczytać?
— W-wolimy, by pani przeczytała... Proszę — odkaszlnąłem.
Kobieta wyjęła z wewnętrznej kieszeni żakietu okulary, po czym je założyła. — „Wkrótce będzie po mnie, dlatego to piszę. To testament. Nie mam zbyt wiele, jednakże to, co posiadam, czyli moja chata, wszystkie graty, a w tym samochód oraz pieniądze, które mi pozostały, w dniu mojej śmierci staną się własnością Mabel oraz Masona „Dippera" Pinesów". Niżej podpisany: Stanford Pines — przeczytała starannie choć pospiesznie , patrząc na nas wyczekująco.
— Czy... To wszystko? — wydukałem.
— Tak — odpowiedziała krótko notariuszka, schowawszy okulary do tej samej kieszonki, z której je wcześniej wyjęła.
Oparłem czoło na dłoniach.
Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Minęło już prawie pięć lat, odkąd wuj wyrzucił nas z chaty. Teraz okazuje się, że nie żyje i daje nam wszystko, co ma?! Nie odzywał się tyle czasu... I ten testament to jedyna rzecz, którą ma nam do powiedzenia?
To było dla mnie zbyt wiele. A tak właściwie, za mało.
— Prawie zapomniałam! — kobieta zaczęła grzebać w swojej aktówce. — Pan Pines zostawił dla państwa osobisty list — uniosła w dłoni zachlapaną kawą kopertę.
Coś we mnie drgnęło. Może jednak nie wszystko było stracone. On nienawidził pisać. Jeśli zdecydował się na testament, a ponadto na list, tam mogło być coś ważnego. Czyżby miał dla nas jakieś wyjaśnienia...?
Spojrzałem na Mabel. Teraz siedziała z podniesioną głową. W jej oczach dostrzegłem coś na kształt nadziei.
Notariuszka podała mi list, a ja wręczyłem go Mabel.
— Razem — powiedziałem cicho.
Kiwnęła głową na zgodę.
Dziewczyna obejrzała kopertę, po czym zacisnęła usta.
— Dlaczego ta koperta jest... Rozerwana? — spytała wstrząśnięta.
— To, co spotkało pańskiego wuja, wciąż jest tajemnicą. Niestety wiem tylko tyle, że nie zmarł na skutek śmierci naturalnej. Ze względu na to, iż list mógł być rzeczą kluczową dla śledztwa, agenci specjalni otrzymali zezwolenie na zapoznanie się z jego treścią. Jednak zapewniam, iż tylko śledczy mieli dostęp do zawartości koperty.
— Śledztwo...? Zaraz, co...? Czy wuj został... Zamordowany?! — wydusiła z siebie Mabel, zrywając się z miejsca.
Prawniczka tylko wzruszyła ramionami z rezygnacją, po czym ciężko westchnęła, marszcząc brwi.
— Nie mam dostępu do takich informacji, przykro mi. Śledztwo jest utajnione nawet przed najbliższą rodziną. Kiedy wszystko, a przynajmniej część się wyjaśni, na pewno otrzymają państwo stosowne wyjaśnienia — oznajmiła, po czym wstała z fotela. — Moje zadanie, którym było przestawienie państwu woli wuja oraz przekazanie listu, zostało wypełnione. Bardzo mi przykro ze względu na smutną sytuację, w jakiej się państwo znajdują, jednak nie jestem w stanie pomóc — oznajmiła. — A teraz pozwolę sobie zostawić państwa sam na sam z treścią listu. Przepraszam za pośpiech, jednak mam jeszcze dużo spraw do załatwienia.
Odprowadziliśmy kobietę do holu, skąd zabrała swoje powieszone na stojaku futro. Podaliśmy jej rękę na pożegnanie, a potem obserwowaliśmy, jak odjeżdża z piskiem opon z podjazdu naszego podwórka.
— Co jak co, ale nazwisko do niej pasuje — stwierdziła matka z cieniem uśmiechu na ustach, który zniknął w momencie, gdy zobaczyła nasze miny. — To może ja też was zostawię — wskazała na trzymaną przez Mabel kopertę. — Jeśli będziecie czegoś potrzebować, będę w salonie. Zejdźcie później na i tak już zimny obiad. — Odwróciła się, by wyjść z pomieszczenia. Zanim opuściła pokój, zerknęła na nas przez ramię z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wyglądała na smutną.
Wraz z siostrą pospiesznie udałem się na górę, prosto do jej pokoju. Rozsiedliśmy się na łóżku, po czym w końcu zerknęliśmy do koperty. Wyciągnąłem z niej złożoną dwukrotnie kartkę. Popatrzyłem na Mabel.
Po wyprostowaniu papieru poczułem... Rozczarowanie. Wymiętolony wyrywek z zeszytu pokryto kolorowymi bazgrołami, z drugiej strony pozostał niezapisany. Miałem wrażenie, że za moment zza rogu wyskoczy prowadzący telewizyjnego show w fikuśnym garniaku, mówiąc, że jesteśmy w ukrytej kamerze, a nasz wuj ma się dobrze. Nic takiego się nie wydarzyło. W pokoju byłem tylko ja oraz Mabel z zawiedzionymi minami, oraz leżącym na naszych kolanach rysunkiem, którego wykonanie było na poziomie przeciętnego przedszkolaka. Żadnych kamer, żadnego prowadzącego. Stan naprawdę nie żył, a to nie był program rozrywkowy.
— Zobacz, coś tu... jest — odrzekła Mabel, odwracając kartkę.
Rzeczywiście, w prawym górnym rogu widniały cztery wyrazy. „Pieprzcie się, głupie zombie!" — głosiło zdanie stworzone za pomocą drobnego, krzywego pisma ręcznego.
— Co? — tylko to byłem w stanie z siebie wydusić.
Raz po raz zerkałem to na jedną, to na drugą stronę, jednak nic nie przychodziło mi do głowy.
— Przestań mnie wachlować — odrzekła Mabel lekko zirytowana. Wpatrywała się w list z niepewnością.
— Chyba jednak nie... — nie dokończyłem zdania, ponieważ dziewczyna zabrała mi kartkę.
— Ja chyba wiem — oznajmiła, zanim zdołałem coś powiedzieć. Miała głowę pochyloną do tego stopnia, że nie widziałem jej wyrazu twarzy. Obróciła list o dziewięćdziesiąt stopni w prawo i przyłożyła do niego dłoń.
— Ten sweter... — zakreśliła palcem małe kółko na obrazku. — A tu twoja czapka... — wskazała na coś innego. — To ja, a to ty... A to wujek... — stwierdziła drżącym głosem.
Wytężyłem wzrok, skupiając się na kolorowych liniach.
Teraz to widziałem. Wykonane przez wuja bohomazy w rzeczywistości były rysunkowym, pokracznym przedstawieniem nas samych. Stan stał na środku, a po jego bokach ja z Mabel. W dłoniach przypominających cegłówki trzymaliśmy coś, co chyba miało być...
— Czy to... Rożki? — spytałem.
— Nie, mikrofony. Mam wrażenie, że... Nie, nie wiem...! — westchnęła, łapiąc się za głowę.
Zrezygnowana wypuściła kartkę z rąk, która po chwili wylądowała na podłodze z cichym szelestem.
Powoli zaczynało się ściemniać, dlatego wstałem z zamiarem włączenia światła. Przypadkowo zrzuciłem leżący na skraju komody długopis. Spadł z cichym stuknięciem i zatoczył koło na podłodze, zatrzymując się obok stopy Mabel.
— Za chwilę podniosę — powiedziałem, idąc w kierunku włącznika.
— Nie trzeba, ja to... — przerwała wypowiedź w połowie zdania.
— Coś się stało? — Zmartwiony doskoczyłem do niej w momencie.
Nie odpowiedziała. Zamiast tego wskazała na podłogę. Zamarłem.
Zrzucony przeze mnie długopis emitował cienki strumień fioletowego światła. Miał wbudowaną lampkę UV, Mabel lubiła takie świecące gadżety. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, długopis uderzył o podłogę, a przez nacisk włączyła się lampka, ot, zwykły przypadek. Zbiegiem okoliczności promień przecinał list w połowie, rzucając na niego słabą poświatę.
— Wujek nie jest głupi — szepnęła Mabel.
Spojrzałem na nią pytająco.
Dziewczyna podniosła kartkę oraz długopis. Oświetliła ponownie list. Białe, lśniące litery pokrywające pozornie pustą stronę listu stały się widoczne.
— Rysunek był wskazówką. W twoim dzienniku... — zaczęła — Znajdowały się ukryte wiadomości pisane tuszem widocznym w ultrafiolecie. Odkryliśmy to z wujkiem na imprezie... — zająknęła się. — Tak — dodała pewniej. — Mówiłeś mi o tym. Pokonaliśmy zombie, śpiewając razem piosenkę — odrzekła cicho, spuszczając wzrok.
Przygryzłem dolną wargę. Wypowiedzenie tego krótkiego zdania, a w szczególności myślenie o tym wszystkim na pewno nie było dla niej łatwe.
— Jesteś dzielna, a przy tym bystra, siostruś — pochwaliłem Mabel z delikatnym uśmiechem, pieszczotliwie czochrając ją po głowie. — A teraz zobaczmy, co wujek ma nam do powiedzenia — wydusiłem z siebie.
Mabel kiwnęła głową twierdząco. Bez zbędnych słów zacząłem czytać list na głos. Ręce mi się trzęsły jak oszalałe.
CZYTASZ
Jak Znienawidziłem Trójkąty REAKTYWEJSZYN
FanfictionTypowy, schematyczny Billdip, w którym Dipper bezmyślnie podpisuje pakt z Billem, a demon później go gwa... ZARAZ, ZARAZ! STOP, CIĘCIE! Owszem, kiedyś JZT było takie. Ba! Właściwie zaczęło modę na tego typu opowiadania na polskim Wattpadzie. Sta...