"Narada"

260 9 2
                                    

( Przed czytaniem odpal muzę )
Krzyk mężczyzny padającego na twarz. Huk młota uderzającego o ziemię. Dźwięk pękającej czaszki dorosłego mężczyzny. Głuche uderzenie metalowym kijem baseball'owym o czaszkę mężczyzny. Szesnatocentymetrowe ostrze utyka w jego gardle. Dławi się własną krwią. Jego twarz zastyga w wyrazie agonii i bólu.
Budzę się gwałtownie, prawie rozrywam śpiwór. Zimhy pot spływa po mnie obfitymi strugami. Rozglądam się dookoła mnie. Wszystko jest w należytym porządku; siedzę w swoim pseudo pokoju, obok mnie mała biblioteczka z książkami, ściany w graffiti i plakatach. Po środku stolik z dwoma krzesłami. Po drugiej stronie pokoju łóżko Boba, nad nim jakiś Punkowski plakat. W rogu stara, wyblakła, zajmująca ćwierć pokoju rogówka. A więc wartownicy obstawiają tylko jeden tunel. Prowadzi on na Demptowo. Czy ktoś tam przetrwał? Garstka pokojowo nastawionych neonazistów. Tyle.
Powoli wysuwam się ze śpiwora i dochodzę do siebie.
Dwadzieścia lat temu nasze życie przeniosło się do podziem gdyńskich piwnic. Prawdopodobnie jedna bomba nuklearna walnęła w bazę marynarki wojennej w Gdyni. Tak słyszeliśmy, jednak niektórzy skauci twierdzą, że walnęło gdzieś obok, najpewniej w Sopot. Jakiś błąd w nawigacji. Jakieś dwadzieścia  kilometrów od naszego osiedla. Spustoszyła ona nasze miasto. Skauci, bo tak nazywamy osoby bez stałego miejsca pobytu, i tych szaleńców którzy wychodzą na powierzchnię na dłuższą metę, mówią, że ludzie żyją nie tylko w Zachodniej Gdyni. Przetrwali również mieszkańcy Grabówka, Orłowa, Pogórza i Obłuża, czyli dwóch najdalszych dzielnic Gdyni. Kiedyś, aby się tam dostać, trzeba by postać w korku na Estakadzie*. Teraz jest to niebezpieczna wielogodzinna wędrówka na otwartym terenie, bez możliwości schronienia. Ja poza Zachodnią Gdynię nie wychodziłem, ale czasami gadamy przez radio z tymi dalej. Najpopularniejszym środkiem transportu są własne nogi i rowery, nasze imperium dysponuje również dwoma Humvee i trzema pojazdami do transportowania żołnierzy.
 Zostałem wtedy przywódcą ocalałych i tą funkcję pełnię do dziś. Mam trzydzieści siedem lat, jestem wysokim facetem o przeciętnej budowie. Kiedyś borykałem się z nadwagą. Teraz, dwie dekady po Ataku, jestem w dobrej formie. Bieganie w ciemnych tunelach poprawiło również moją kondycję. 
W ciągu dwudziestu lat zabiłem około setki osób. Każdego policzyłem. Bez sensu. Nie dość, że ludzie zniszczyli siebie nawzajem w tej beznadziejnej wojnie atomowej, to nie mogą się zjednoczyć.
No i jak udamy sie dalej na zachód mamy Rumię, czyli taki "przedsionek" Gdyni. Tam wszyscy ocaleli (szacowna liczna pięćset) się zjednoczyli, ale w sprawy Gdynian się nie mieszają.
Mój oręż? Łuk bloczkowy, dziesiesięć strzał, nóń kuchenny, metalowy kij baseball'owy I pistolet Walther PP9. Ten ostatni to nowość, używam go do egzekucji.
Jakiś tydzie po Ataku połączyliśmy się z ocalałymi z bloku obok, Jastrzębiej 7. Tak powstała Stowarzyszenie Piwnic Jastrzębskich. Obejmujem siedem bloków , podziemny magazyn “Stokrotki”, tunel na Demptowo I bazę wojskową znajdującą się właśnie tam. Około trzysta osób wpatruje się we mnie i Sergieya Krzyvicewicza, współprzywódzącego Stowarzyszeniem jak we wyrocznię. System pracy jest prosty; każdy powyżej trzynastego roku życia musi wyrobić dwa przydziały, aby dostać pożywienie, które wydawane jest raz dziennie, podobnie jak woda. Jeden przydział to pięć godzin pracy. Można więc sprzątać, wartować w tunelach i przy zapasowym generatorze prądu, strzec magazynu i bazy wojskwej z powierzchni, porządkować magzyny, pracować przy hodowli kur i gołębi, pracować w kuchni przy oprawianiu zwierzyny, uczyć dzieci w naszej szkółce lub wyprawiać się na rajd po mieszkaniach. Oczywiście, ci którzy strzeżą budynków na powierzchni mają troche inne zasady, jak również rodziny wielodzietne i matki z dziećmi. Inne zasady ma też milicja; pełni ona służbę wojska, liczy sobie czterdzieści trzy osoby i patroluje piwnice. Za uzbrojenie mają pistolety maszynowe "Glauberyt", karabin "SKS" i rosyjskie Kałasznikowy. Mamy również trzy granatniki wraz z amunicją, tak zwane "Komary".
Idę do piwnicy bloku Sergieya. W każdej piwnicy, po środku tunelu stoi jeden palnik gazowy wielkości standardowej kuchenki. Butle z gazem jak i same palniki zostały znalezione w bazie wojskowej i służą nam one do dziś. Przechodzę piwnicą. Ludzie życzą mi miłego dnia. Patrzę na ścianę. Co jakieś trzy metry wisi mała pochodnia; musimy oszczędzać na prądzie. W miejscu, gdzie ściana styka się z sufitem ciągnie się gruby, czarny kabel lini telefonicznej. W każdym bloku , tuż przy wyjściu ze klatki schodowej znajduje się mały posterunek strażniczy. Zwykle siedzi tam jeden uzbrojony milicjant. Obok niego na małym stoliku stioi słuchawka telefoniczna.
- Sergiey! Tutaj! - krzyczę do czterdziestoletniego faceta rozmawiającego szybko po rosyjsku  z niskim garbatym mężczyzną jakieś osiem metrów naprzeciwko mnie.
Rosjanin ubrany jest w swoją ulubioną, skórzaną kurtkę. Swoje krótkie, siwiejące już włosy chowa pod czarną czapką z daszkiem. Za prawym uchem ma mały tatuaż w kształcie słońca. Jego lewą dłoń przecina wielka blizna, miał ją już jak się pozbyliśmy. Mówił, że jest ona skutkiem bójki w kaliningradzkim barze z jakimś podpitym ukraińcem. Na jego nogach spoczywają ciemnoszare dresy z wieloma kieszeniami. Z jednej z nich wystaje talia kart do gry w "Gwinta". Ma pasek złożony z dwóch kabur na pistolety, w jednej z nich tkwi srebrny Colt, w prawej bagnet.
Cudzoziemiec szybko odpowiada coś mężczyźnie, po czym ściska jego rękę. Niziołek mimowolnie krzywi się i wzdryga, Rosjanin był stałym bywalcem na niejednej siłowni, teraz dalej ćwiczy. Garbaty karzeł odchodzi pośpiesznie.
- Podejdź! - odkrzykuje do mnie.
Chociaż mieszka w Polsce od szesnastego roku życia i, co każdego dziwi, opanował język polski płynnie ucząc się go tylko dwa lata, nadal można usłyszeć w jego głosie nutkę moskiewskiego akcentu.
Jak zwykle, ściskujemy sobie ręce na powitanie.
- Jak sie masz? - zagaduje do mnie pogodnie.
- Śnił mi się... Koszmar. - odpowiadam lekko zawstydzonym tonem.
- Ten sam, co zawsze? - patrzy na mnie lekko zatroskanym wzrokiem.
- Jakbyś zgadł, to wspomnienie dalej mnie nawiedza. - odpowiadam z żalem.
- Kiedyś przestanie, zobaczysz... - mówi mi.
- Kim był ten facet? - pytam się go uprzejmie.
- Kto? Aaaa, ten z garbem? Wysłannik od Pocztowców. Chyba jedyna osoba, która mówi tam u nich po rosyjsku. Zapraszają nas na spotkanie. - odpowiada mi.
- Co? Jakie spotkanie? Jakaś narada? Czego od nas chcą? - zalewam pytaniami przyjaciela.
- Jakiś tam pakt o nieagresji, ewentualnie sojusz. Piszesz się na to? - pyta się mnie.
- Ja? No jasne! Ich jest tam około pięćdziesiątki, a sojusznicy zawsze się przydadzą. Kogo wysyłamy na rozmowę? - zapytuję Rosjanina.
Sergiey muska dwoma palcami swoją brodę, po chwili odpowiada mi.
- Myślałem, że pójdziesz ty, Miami, Lisica i ewentualnie Tomek. Chyba dobry komitet, co?
- Taaa, nie jest tak źle, z tym że, no wiesz... Miami? Wiesz, że jego zdolności dyplomatyczne można porównać do IQ karalucha... On załatwia wszystko siłowo do cholery! Poza tym, ćpa, a my chcemy pokazać się od jak najlepszej strony. On prędzej rozerwie im gardła niż pokojowe porozmawia! - mówię z oburzeniem.
- Słuchaj, powinniśmy dać mu kolejną szansę. Zrobimy tak; jak coś odpierdzieli nie tak, to go wygnamy. Dobra? - idzie na kompromis mój wspólnik.
- Ehh, no dobra, kiedy mamy tam się zjawić? - zadaję kolejne pytanie.
- Oczekują nas za godzinę, ty idź po Tomka i Lisicę, ja pójdę po Miami. 
- Dobra, widzimy się przy wylocie na Demptowo za trzydzieści minut. 
- W porządku. 
Odwracam się za siebie. Już mam zamiar odejść, kiedy Sergiey jeszcze dodaje półgłosem.
- Myślę, że jesteś dla niego trochę za surowy. 
Ciężko wzdycham. Miami, przynajmniej tak mi się przedstawił, nie znam jego prawdziwego imienia i nazwiska, jest byłym policjantem. Pracował w wydziale narkotykowym. Był uzależniony od heroiny i kokainy, był w narkotykowym aby mieć lepsze kontakty ze swoimi ziomkami. Wykradał skonfiskowany towar, po czym sam go zażywał. Donos na niego złożył komendant, który przyuważył go na wypuszczaniu złapanych dilerów w zamian za towar. Miami dość brutalnie się zemścił; nie dość, że złożył wypowiedzenie to jeszcze zabił komendanta wbijając mu wiecznie pióro w oko. Pióro weszło głęboko i dotarło aż do mózgu. Za to zabójstwo, jak i za przekręty w narkotykowym, dostał osiem lat więzienia. Prawdopodobnie dostałby o wiele więcej, jednak lekarz sądowy wykrył u niego schorzenie psychiczne. Z więzienia wyszedł po pięciu latach. Potem zajmował się gangsterką. Chyba był nawet płatnym zabójcą. Po Ataku znalazł się wśród ocalonych Sergieya. Jest wzorowym wojskowym, współdowodzi milicją. Jednakże, często bywa zbyt agresywny i porywczy.
- Może i masz rację... - odpowiadam szeptem.
Idę w stronę prawego bloku. Mieszka tam Zofia, jedna z najinteligentniejszych i najwaleczniejszych dziewczyn jakich znam. Ma dwadzieścia osiem lat i jest wychowana przez podziemia. W dniu ataku uciekła wraz ze swoią mamą, Martą. Wychowała się jako łączniczka w milicji. Jest szybka i cicha. Skrada się lepiej od wielu osób, które znam.
Widzę ładną dziewczynę o brązowych włosach ściętych "na chłopaka". Ma na sobie zielony płaszcz podróżny, ciemne dżinsy i  brązową fedorę na głowie. Z kieszeni płaszcza wystaje wytłumiony Glock. Stoi oparta o ścianę, polerując szmatką swoją największą miłość - wielkiego, czarnego kunaia.
- Zofia! Sprawa jest!
- Już idę!
Podchodzi do mnie chowając kunaia do kieszeni. 
- Co tam u ciebie słychać, Adrian? Znowu potrzebujesz łącznika? A może raczej - tutaj podeszła do mnie bliżej, przytuliła się do mnie i szepnęła mi do ucha - może potrzebujesz towarzystwa, co? Tak jak kiedyś...
Lekko ją odpycham od siebie, najwyraźniej bardzo ją to uraziło.
- Idziemy do Pocztowców. Idź do wylotowego. - odpowiadam jej bezbarwnym głosem.
Odchodzi ode mnie ledwo omiotając mnie wzrokiem.
"Puszcalska s**a..." - myślę o niej.
Idąc do mojej piwnicy mijam grupę ludzi z kilofami. Rozwalają ścianę przy drzwiach. To sposób na powiększenie przestrzeni życiowej; Tomek na to wpadł jakieś siedem lat temu. Wystarczyło pohandlować ze przedstawicielami Nowej Unii Europejskiej - małego ultraprawicowego kompleksu bloków na Cisowej która ma pod swoim władaniem kompleks handlowy. Za piętnaście kilofów z Obi zapłaciliśmy cztery wojskowe maski gazowe i dwa kałachy. Niestety, przy rozwalaniu ścian trzeba uważać gdzie się wkopujesz. Były przypadki wkoprywania się w kable - w taki oto sposób straciliśmy już cztery osoby.
Stoję przed "pokojem" Tomka. Mamy trzydzieści piwnic zarezerwowanych na osobne, odizolowane pokoje. Mają do nich dostęp tylko osoby z wyższą funkcją. Zajętych pokoi jest około dwadzieścia, więc zostaje dziesięć dla cywili.
Dwa lata temu została wymyślona loteria, którą mam zaszczyt nadzorować. Do wygrania jest zakwaterowanie w takim właśnie umeblowanym pokoju z jego pełnym wyposażeniem; czyli łóżkiem polowym z materacem, stolikiem i dwoma krzesłami, szafą i biblioteczką książek. To właśnie ta biblioteczka ma tak łakome wzięcie; ludzie czytają nawet wszystkie tandetne szmatławce. Większa część książek pochodzi z biblioteki miejskiej (około 4000) a reszta - ze Stokrotki lub z mieszkań na powierzchni. Książkamk publicznymi nie można się wymieniać jak i nie wolno nimi handlować. Ja, Tomek, Sergiey, Miami i Lisica mamy własne, prywatne książki. Co do Tomka i Sergieya jestem w stu procentach pewny, co do Miami'ego i Lisicy mogę mieć wątpliwości. U Miami'ego byłem tylko raz i w dodatku przelotnie. U Lisicy bywam często, jednak tylko na jej łóżku. Aby wziąć udział w loterii trzeba wyrobić sześć dodatkowych przydziałów. Loteria ma branie, a nasza grupa na tym zyskuje.
Pukam w drzwi trzy razy.
- Wejść! - krzyczy mój kompan.
Pcham drewniane drzwi wchodząc do pokoju.
Pokój Tomka wygląda tak jak każdy inny pod jedną ścianą znajduje się łóżko z materacam polowym, na którym leży Tomek czytając książkę Stephena Kinga "Wszystko jest względne". O łóżko jest wsparty karabin SKS. Na wprost od drzwi jest stolik z wazonem w którym są jakieś tandetne sztuczne kwiaty; chyba przehandlował je z Unijnymi. Na krześle leży maska gazowa, o drugie stoi wsparty wielki młot. Do lewej ściany przylega biblioteczka i szafka.
Tomek ma na sobie zieloną koszulkę z wielkim emblematem ZHR i zielone spodnie mundurowe (emki aka bojówki). Na nogach nosi trapery. Jego długie, brudne kręcone włosy opadają mu na twarz i okulary. Mało kto wie, ale Tomek stracił jedno ucho w szturmie kilkanaście lat temu. Jakaś kobieta odcięła mu je tasakiem. Była raczej niska, miała białą koszulkę z wielkimi, zaschniętymi plamami krwi na niej. Po bitwie uciekła. Zdążyłem zobaczyć tylko odjeżdżającą terenówkę. Tomek dość sprytnie ukrywa brak ucha; jego włosy przysłaniają wielką, zionącą pustką czarną dziurę w czaszce, do której wciąż, mimo tego, że od tamtego momentu minęło dwanaście lat, nie mogę się przyzwyczaić.
- Gdzie już jesteś? - pytam się go.
- Przy opowiadaniu o śmierci Jacka Hamiltona, to wciąga. - odpowiada mi nie odrywając oczu od książki.
- Kozackie będzie opowiadanie o sali egzekucyjnej, naprawdę King fajnie to napisał. - odpowiadam siadając na łóżku.
- Po co tu przyszedłeś? - pyta się mnie z nieźle udawaną uprzejmością, on (podobnie jak ja), nienawidzi jak ktoś przeszkadza mu w lekturze.
- Idziemy do Pocztowców, chcą z nami pogadać. - mówię mu, a na moje słowa Tomek zagina róg strony (nie zalecane, szczególnie w tych czasach, chociaż też tak robię) i wstaje z łóżka.
- Kto jeszcze idzie? - pyta się Tomek grzebiąc w szafce na ciuchy.
- Ja idę, Miami i Lisica.
- Tak w ogóle mam coś dla Ciebie. - mówi Tomek wyciągając jakiś zielony zmiętek ciuchów z szafki.
- Co? 
- Wiesz, ostatnio Jarosław chodząc po mieszkaniach wszedł do twojego. Znalazł to. 
Pokazuje mi mój dawny mundur harcerski złożony w kostkę. 
Wyrywam Tomkowi mundur z ręki i przyglądam mu się uważnie. Wszystko się zgadza; zielony sznur noszony z ramienia, dwadzieścia wyszytych sprawności, krzyż ze złotą lilijką i okręgiem, biało - czerwona naszywka ZHR nad kieszenią, ba, nawet przypinka z demobilu z Żywca z Orzełkiem Wojsk Powietrnych się zgadza. Wkładam rękę do kieszeni i nie wierzę własnemu dotykowi; tak! Jest tam węgielek z mojego krzyżowania! Jak to wytrzymało tyle lat na górze!
- Tomek, dzięki! - mówię do niego.
- Ja też mam swój, pozatym wiedziałem, że się tobie spooba. Idź przymierz. Za piętnaście minut będę przy wylotowym.
Wychodzę z jego pokoju i przymierzam mundur. Jest idealnie dopasowany. Biorę swój oręż i idę do wylotowego.
Przy barykadzie już czeka Lisica i Miami.
Czarna fedora przykrywa jego siwiejące już włosy. Twarz pełna blizn, na szyji tatuaż, ponoć jakiś chiński znaczek oznaczający śmierć. Z jednej kieszeni czarnych dżinsów wystaje Glauderyt, z drugiej nóż myśliwski. Na plecach zawiesił jego główną broń - wielkie nożyce ogrodowe. Miami nie ma wielkiego zaufania do broni palnej, woli rozwiązania walki wręcz.
Ściskam mu dłoń. Przychodzi Tomek.
Idziemy do wylotowego w zwartym szyku. 
Jakieś siedem metrów przed wejściem oślepia nas światło reflektora!
- STAĆ! POŁÓŻCIE BROŃ NA ZIEMI, RĘCE W GÓRĘ! JEST TUTAJ WYCELOWANE W WAS DZIESIĘĆ ŁUKÓW, LEPIEJ UWAŻAJCIE!

Uniwersum Metro 2033 - "Brutalność" (Trójmiasto)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz