V 2.0 - Prolog

206 6 9
                                    

Rozdział 1
Nieśmiertelny Generał
Mężczyzna obudził się nagle, prawie rozrywając brązowy
śpiwór. Omiótł oszołomionym wzrokiem swój nędznie
urządzony pokój; szafka, stolik, mały regalik z
rozpadającymi się w rękach książkami, stary, zakurzony
rewolwer i zielona kurtka z materiału. Na szarych ścinach
zimnej piwnicy wisiało kilka plakatów; większość z nich
przedstawiała postacie z niemalże mitycznych już retro
gier komputerowych; teraz, po ich zdjęciu, zostały jedynie
jasne plamy. „Wszystko w porządku” - wymamrotał Miami
półprzytomnym głosem.
Miami zaczął powoli rozpinać rozwalony suwak śpiwora,
po czym wstał i podszedł do brudnego lustra.
Lustrzane odbicie wiele mówiło o człowieku, twierdził
Miami. Nie tylko o jego wyglądzie, ale i też o jego
zachowaniu lub charakterze.
W lustrze ujrzał siebie; ciemnowłosego młodzieńca w
białym podkoszulku z krótką bródką, spoglądającego z
ukosa na swoje odbicie w lustrze.
Miami podszedł do stolika, wziął rewolwer do ręki, po
czym naładował jeden nabój i zakręcił bębnem. Włożył
zimną lufę broni do ust. Zamknął oczy, a na jego czole
pojawiły się nikłe krople potu. Pociągnął za spust.
Nic.
Tylko stuknięcie.
Dzięki Bogu!
<koniec strony>
Miami odłożył rewolwer, przysunął do siebie wojskowy
plecak do którego wrzucił kilka kwadratowych pudełek, po
czym zaczął się ubierać. Jego pokój był kiedyś wózkarnią;
pomieszczenie trzy na trzy metry było dla niego wręcz za
duże.
W Gdyńskich piwnicach życie toczyło się wolno, swoim
tempem. Nie zawsze jednak tak było; w roku dwa tysiące
dwudziestym pierwszym, czyli jakieś osiem lat po
„wielkim rozpierdolu”, jak określali globalną wojnę
atomową z dwa tysiące trzynastego lokalni mieszkańcy,
zaczęła się wojna, która zakończyła się rok później. Mgła
nowego konfliktu jednak cały czas wisiała w gęstym,
gdyńskim powietrzu. Dwa tygodnie temu Stowarzyszeniu
Piwnic Jastrzębskich i ich byłym sojusznikom przyszło
zmierzyć się z nowym wrogiem – Faszystami.
Miami był kimś w rodzaju wielkiego naczelnika
wojskowego w całej Koalicji Antyfaszystowskiej. Jego
szefowie – rusek Sergiey Krzykrzevisk i gburowaty
Harcerz, którego nikt nie znał imienia (ludzie nazywają go
po prostu Harcerz, Szef, lub Lider) zbijali bąki i zabijali
czas paląc stare cygara w swoich pokojach lub popijając
podziemną berbeluchę w kantynie. Większość roboty
spadała właśnie na Miami'ego – oczywiście każde słowo
sprzeciwu wiązało się z surową karą. Za niesubordynację,
sprzeciwianie się postanowieniom władców lub
niewykonywanie rozkazów groziło – w najlepszym razie –
wygnanie z tej spokojnej ostoi.
Tego nikt nie chciał. Stowarzyszenie Piwnic Jastrzębskich
było jednym z lepiej prosperujących ugrupowań w tej
części Gdyni, choć – jak sugerowali niektórzy harcownicy,
którzy nie bali się wyjść poza obręb wschodniej Gdyni i
<koniec strony>
przynosili wiele ciekawych informacji o stanie rzeczy poza
„Doliną Chylonki” - wielu uważało, że byli najlepsi. Ich
państwo – nie ogromne, ale można rzec, że duże – było
zamieszkiwane przez około czterysta osób i obejmowało
piwnicę pod siedmioma blokami (chociaż po rzezi w
Grupie Pocztowej można by liczyć, że ośmioma), kilka
tuneli i, chyba najważniejszy punkt strategiczny w tej
części Gdyni, bazę wojskową na Demptowie, małej
dzielnicy składającej się głównie z domków
jednorodzinnych. No i jeszcze warto pamiętać o małej
części ogromnych szkolnych podziemi pod lokalną
podstawówką.
Demptowo było bratem syjamskim Pustek Cisowskich –
tym gorzej żyjącym. Taka sytuacja miała miejsce jeszcze
przed Rozwałką. Demptowo było przynajmniej dwa razy
większą dzielnicą od Pustek Cisowskich, lecz połowa tego
obszaru to był poligon i wcześniej wspomniana baza
wojskowa. Osiedle nie było bardzo uprzemysłowione;
znajdował się tam sklep rowerowy, jeden nocny,
przedszkole i dom dziecka, który aktualnie jest opanowany
przez jeden z czterech klanów szarych bydlaków –
psowatych, pokojowo nastawionych mutantów, które,
nawiasem, miały bardzo dobre i soczyste mięso. Na
Demptowie było mało bloków, a  co za tym idzie – mało
piwnic. Bo to właśnie one, piwnice, pozwoliły Gdynianom
przetrwać.
Cztery sąsiadujące ze sobą dzielnice – Chylonia, Cisowa,
Demptowo i Pustki Cisowskie – były ze sobą połączone
wieloma podziemnymi przejściami i tunelami. No, może
nie do końca dzielnice, tylko ich piwnice – sieć tuneli i
pomieszczeń na głębokości ponad siedmiu metrów pod
<koniec strony>
ziemią. Ktoś kiedyś obliczył, że łączna długość wszystkich
podziemi we Wschodniej Gdyni wynosi ponad dwadzieścia
pięć kilometrów. Prócz piwnic pod szkołą, które mogły
liczyć kilometr, lub nawet i dziesięć. Gdyńskie piwnice
były wyjątkowo głębokie – kiedy budowano te bloki za
komuny, ktoś musiał się pomylić w głębokości. Nie
wiadomo, czy robotnicy kiedykolwiek zauważyli ten błąd.
Ten błąd uratował około pięciu tysięcy osobom ich 
najcenniejszą rzecz – życie. Majątek gromadzony na górze
przestał mieć znaczenie zaledwie w ciągu kilku krótkich
chwil. W ciągu tych chwil, kiedy wszystko – dosłownie,
wszystko – przepadło, najprawdopodobniej bezpowrotnie.
Kiedy pierwsi śmiałkowie odważyli się wyjść na
powierzchnię płakali. Nawet najtwardsi z najtwardszych,
nieważne kto, można by rzec; każdy. Każdy, kto w
pierwszych tygodniach wychodził na powierzchnię nie
potrafił spać w nocy. Tracił apetyt. Popadał w depresję i
snuł myśli samobójcze. Kiedy któryś z nich wracał w
bezpieczne korytarze piwnic, najczęściej miała miejsce
następująca sytuacja:
- Co widziałeś? - zawsze pytał się któryś bardziej
ciekawski, ponieważ wielu gapiów i wścibskich osób
gromadziło się jako „komitet powitalny”.
- Widziałem coś, czego nie można opisać zwykłymi
prostymi słowami. Był to smutny, lecz zarazem piękny
widok. - odpowiadali samozwańczy stalkerzy, z
zaschniętymi łzami na twarzy.
Na samych Pustkach Cisowskich było około dziesięć
państewek. Stowarzyszenie Piwnic Jastrzębskich budziło
grozę i podziw na całym osiedlu. Tą sytuację można łatwo
porównać do takiego samego lęku innych państw do
<koniec strony>
Stowarzyszenia, jak do lęku państw Europy Wschodniej
przed Związkiem Radzieckim w latach siedemdziesiątych.
„Lata siedemdziesiąte... prastare dzieje.” - pomyślał
Miami zakładając postrzępione dżinsy i zapinając pasek.
Miami był agresywnie nastawiony do większości osób, w
szczególności do nieznajomych. Arogancki, chamski i
bezczelny nie miał za wielu przyjaciół. Mu to jednak nie
przeszkadzało, Generał, bo tak też go często nazywano,
wolał siedzieć samotnie w swoim pokoju lub na froncie.
Miami bardzo lubił czytać książki, w szczególności krótką
prozę Stephena Kinga i poezję Cypriana Norwida. W
jednej ze swoich szuflad miał również wielką ryzę białego
papieru i kilka ołówków. Często nie spał po nocach,
obmyślając nowe taktyki wojenne, formacje bitewne lub
usprawnienia nowego sposobu szkolnictwa. W
Stowarzyszeniu panowała obowiązkowa służba wojskowa;
każdy dzieciak w wieku trzynastu lat szedł na
półtoraroczny chrzest do Milicji Obywatelskiej – bo tak
właśnie nazywała się formacja wojskowa w
Stowarzyszeniu. Miami zaczerpnął ten pomysł z jakiegoś
starego podręcznika od historii, gdzie było napisane o
spartańskim systemie wychowania w Starożytnej Grecji.
Miami ubrał koszulkę z nadrukiem Star Wars. Nadruk
przedstawiał szarżującego X – Winga, który wykonywał
unik przed myśliwcem Imperium. Za sterami X – Winga
siedział rudy mężczyzna z wręcz nieproporcjonalnie za
dużym wąsem w hełmie Rebelii, który gorączkowo klikał
przyciski na panelu dowodzenia. W tle można było
dostrzec dużą planetę i flotę niszczycieli Imperium.
Mężczyzna lubił tę koszulkę; twierdził, że można z niej
wyczytać całą historię tego biednego, ale zarazem i bardzo
<koniec strony>
odważnego pilota, który cały czas walczył o przetrwanie.
„Znajoma historia” - pomyślał Generał i  zarzucił na plecy
swoją materiałową kurtkę. Zakładając plecak Miami
jeszcze raz przemyślał swoje najbliższe plany.  W plecaku
znajdowały się wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, które
miały mu pomóc przetrwać na powierzchni te kilka godzin.
Dzisiaj miał wolne – wojskami dowodził Tomek, jeden z
przydupasów Harcerza. Miami jednak miał bardzo ważną
sprawę do załatwienia na górze, która nie cierpiała zwłoki.
„Muszę coś przekąsić, bo jeszcze wysiądę tam, na górze.”
- pomyślał Generał zakładając swój ulubiony element
ubioru, czarną fedorę z ciemnoniebieskim paskiem. Miami
zdobył ten kapelusz w bardzo, można by rzec że nietypowy
sposób – wygrał go w remika ze swoim starym znajomym.
Mężczyzna jeszcze raz omiótł wzrokiem swój brzydki
pokój, sprawdził czy wziął naboje do swojego karabinu i ze
wspomnieniem nocnego koszmaru zamknął i zaryglował
drzwi do swojego pokoju. Puścił się biegiem do kantyny.
                                                                    ***
Piwnice pod blokami ulicy Jastrzębiej i Berberysowej,
czyli te, które należały do imperium Stowarzyszenia, były
większe niż inne piwnice. Spowodował to wspaniały
pomysł Miami'ego, który podzielił się nim z Bobem,
jedynym Punkiem w ich społeczności. Miami i Bob mieli
wiele wspólnego; obaj byli nielubiani i raczej nieproszeni
w państwie Harcerza. Miami'ego przyjęli, ponieważ
potrzebowali dowódcy wojskowego – a on, którą
większość wiedzy czerpał z byłych opiekunów, nadawał się
idealnie. Bob Stylinski, anglik polskiego pochodzenia,
<koniec strony>
pochodził z Plemienia Zagłady – nieistniejącego już
państwa zamieszkiwanego przez samych przedstawicieli
Punków. Mieścili się oni na krańcach osiedla Pustki
Cisowskie. Zostali oni rozgromieni i pokonani podczas
Wielkiej Wojny O Wolność – bo tak propagandowo określa
się napaść wojsk Stowarzyszenia na nacjonalistyczne
ugrupowania na Pustkach Cisowskich. Po Wojnie, pełnej
kłamstw, zdrad i szpiegowskich intryg, każdy sojusznik
Stowarzyszenia zobowiązał się do przyjęcia jednego Punka
do swojej społeczności. Działało to na zasadzie „prawa
uchodźcy” - uchodźcy z Plemienia Zagłady mieli specjalne
prawa, takie jak mniejsza ilość obowiązków lub większa
ilość swobód. Na przykład częstsze dostawanie świeżego
mięsa.
Pomysł polegał na poszerzaniu i powiększaniu piwnic
kilofami z jednego hipermarketu budowlanego
znajdującego się na obrzeżach Cisowej. Mieszkali tam
ultraprawicowi ekscentrycy zwani Nową Unią Europejską,
którzy byli otwarci na jakiekolwiek wymiany handlowe z
innymi państwami, więc załatwienie sprawy zaopatrzenia
nie było problemem. Oczywiście, trzeba by było zakupić
stalowe umocnienia, aby nowo wydrążone tunele się nie
zawalił.
Oczywiście, pomysł został podsłuchany przez Lisicę,
kochankę Harcerza, która między jękami w łóżku
opowiedziała mu o tym co też ten Miami nie wymyślił.
Generał zwolnił tempo. „Nie muszę tak pędzić” -
pomyślał. Podczas przejścia do innego bloku powitał go
głupim uśmieszkiem i niezdarnym salutem Sierżant
Roman, ubrany w szare moro. Roman kurczowo ściskał w
rękach Glauderyta – według wielu najlepszą broń w
<koniec strony>
arsenale Stowarzyszenia. Szybkostrzelność podobna jak u
kałasznikowa, jednak Glauderyt jest pistoletem
maszynowym, więc jest go łatwiej ukryć. Miami nie ufał
broni maszynowej, on sam posiadał najzwyklejszy
wojskowy karabin – chyba jakąś podróbkę niezawodnego
Mosina. Karabin SKS, czyli ten, którego używał Miami,
kiedyś był używany tylko podczas defilad. Teraz, jak wiele
innych broni, zyskał zastosowanie bojowe.
W Arsenale Stowarzyszenia znalazły się również inne,
równie skuteczne w niesieniu śmierci kule. Używa się
kilkudziesięciu Wanadów, trzydzieści Glauderytów,
siedemnaście SKS – ów, pięćdziesiąt trzy kałasznikowy,
cztery zabójczo precyzyjne snajperki SWD, aż cztery
granatniki Pallad z sporym zapasem amunicji oraz, rzecz
niebywała, dwa Humvee, które po dwóch dekadach
kurzenia się w zamkniętym od wewnątrz garażu są dalej na
chodzie. Miami pamiętał, że władze zleciły kiedyś
pewnemu mechanikowi zainstalowanie gazu w tych
budzących grozę i szacunek pojazdach. Dotychczas nie
wiadomo, skąd ten mechanik miał odpowiednie materiały
do przeprowadzenia tej operacji, ale wyzwania z chęcią się
podjął. O brak LPG Stowarzyszenie nie musiało się
martwić – kilkaset butli z potrzebnym gazem znaleźli w
bazie wojskowej wraz z prawie tysiącem kanistrami
benzyny, która również była bardzo potrzebna.  Po
odebraniu pojazdów i jeździe próbnej mechanik za
wykonaną robotę zażyczył sobie astronomiczną kwotę –
Stowarzyszenie jednak odrzuciło ten rachunek i
przedstawiło swoją ofertę: własny pokój i wyżywienie we
swoich piwnicach do końca żywota tego mechanika.
Mechanik oczywiście się zgodził – przeniósł swoje
<koniec strony>
manele, a miał ich niewiele, do specjalnie naszykowanego
dla niego pokoju. Po miesiącu od jego przeprowadzki
znaleziono go martwego –  siedzącego tyłem do drzwi przy
stoliku. Jego oko zostało przebite przez niewiarygodnie
ostry szpikulec, który wszedł pod bardzo ostrym kątem,
doszedł do mózgu i wyszedł dopiero przez kark. Harcerz
osobiście przeprowadził krótkie śledztwo. Za winnego
zabójstwa oskarżono Michała – starego nauczyciela, który
tylko zawadzał władzom Stowarzyszenia. Żył ze skąpej
emerytury i był niepotrzebną gębą do wykarmienia. Tego
samego dnia, kiedy padły oskarżenia, szabrownicy znaleźli
go martwego w jednym z mieszkań na powierzchni. Wisiał
na sznurówkach, pod sufitem na haku od lampy. Trzeba
przyznać, iż Harcerz doskonale obmyślił ten plan
mrożącego krew w żyłach zabójstwa, po czym upozorował
również samobójstwo niewinnego człowieka.
Był również czołg – niesprawny T – 72. Czasami, kiedy
dni się wyjątkowo dłużyły, a radioaktywne powietrze
stawało się jakby czystsze na kilka tygodni, czołg był
„otwarty dla zwiedzających”. Aby obejrzeć cud
przedwojennej techniki przychodziły tłumy. Głównie
rodzice ze swoimi dziećmi, którzy przychodzili w starych
lub domowej roboty maskach przeciwgazowych,
szczególnie dzieciaki lubiły wchodzić do środka maszyny i
udawać wielkiego żołnierza, który właśnie zadaje
ostateczny cios największemu wrogowi, po to, aby
uratować cały świat przed zniszczeniem. Scenariusz bardzo
dobrze nam znany, prawda? Ludzie przychodzili, a bo to
zawsze jakieś odstępstwo od rutyny panującej w
podziemiach, a i cena nie wygórowana, bo „tylko” cztery
przepracowane godziny.
<koniec strony>
We Stowarzyszeniu, jak w wielu innych państwach
powstałych po Rozwałce, płacono kwitami godzinowymi.
Nie wszędzie kwity miały tę samą wartość; jedna
„godzina” w Stowarzyszeniu odpowiadała trzem
„godzinom” w Carstwie Pomorskim. Najczęściej to
właśnie nadzorcy danych stanowisk pracy wypełniali takie
kwity. Nie było żadnych przygotowanych blankietów;
nadzorca wypisywał kwit od początku do końca.
W każdym państwie działał również kantor, a między
państwami panował stały kurs wymian walut.
W Stowarzyszeniu przeżycie każdego dnia nie graniczyło
z cudem. Wystarczyło, iż przepracujesz dziesięć godzin
dziennie, czyli dwa pięciogodzinne przydziały. Pracą
najbardziej pożądaną był szaber – około trzydzieści osób
codziennie łaziło po ocalałych mieszkaniach w
poszukiwaniu czegokolwiek przydatnego. Od papieru,
poprzez konserwy i sprzęt budowlano – kuchenny aż po
kable i broń. Szabrownicy musieli dokładnie przeczesać
każde mieszkanie, co zwykle zajmowało cały jeden
przydział. Można było również pracować jako farmer i
opiekować się hodowlanymi szczurami, psami i kurami,
mogłeś również zostać nauczycielem i siedzieć z
dzieciakami przy książkach; istniała taka funkcja jak
kłusownik, gdzie ludzie szli pomagać w polowaniu na
mutanty Pionierom, dzięki którym stał się możliwy pobyt
na powierzchni dłuższy niż kwadrans.
Na służbę w Milicji też istniały kwity, jednak jak służyłeś
w Milicji to tylko tam i nigdzie indziej. Byłeś związany z
Wojskiem do końca. W czasie pokoju głównie oni szli
pomagać Pionierom; Miami się na to zgadzał, ponieważ
było to doskonałe szkolenie dla młodzików. Żołnierze
<koniec strony>
również zostawali na powierzchni, aby stamtąd chronić
najważniejsze budynki Stowarzyszenia, którym prócz bazy
wojskowej był budynek lokalnego marketu, pod którym
mieścił się obszerny podziemny magazyn z pożywieniem i 
sprzętem codziennego użytku. Służba w Milicji nie była za
bardzo bezpieczna nawet podczas pokoju.
- Melduj, sierżancie! - oznajmił Romanowi Miami.
- Wszystko w porządku. Słyszałem, że kilku bachorów
kręciło się przy wyjściu na  górę na siódemce. Powinien
pan to sprawdzić, szefie. - zameldował przełożonemu
Roman, gładząc jedną ręką swoją misterną kozią bródkę, a
drugą wciskając broń między pasek szarych spodni.
- Ja? - Miami parsknął śmiechem. - Mam kilka dni
wolnego. Idź do Złotowłosej, on dzisiaj tobą rządzi. - rzekł
Miami nadal zanosząc się śmiechem.
Z Tomka nabijała się prawie cała Milicja. Nie miał
jednego ucha, owszem, ale za to miał długie, ciemnoblond
włosy sięgające prawie do kolan. Tomek żył już
czterdzieści wiosen, co nie przeszkadzało zostać mu kimś
w rodzaju „wiecznego nastolatka”. Tomasz przed atakiem
był przybocznym – kimś w rodzaju drugiej osoby po
drużynowym w drużynie harcerskiej. Po Rozwałce bardzo
zbliżył się do Harcerza – mieszkańcy Stowarzyszenia
często uważali, że łączy ich coś więcej niż tylko bliska
przyjaźń.
Roman również się uśmiechnął, po czym powiedział:
- No tak, w sumie to jego problem. A Szef gdzie się
wybiera? - ton głosu Sierżanta nagle zmienił się na bardziej
podejrzliwy.
- Prywatne sprawy. Nie interesuj się, bo obetnę tobie coś
więcej niż część żołdu. - powiedział surowo Miami.
<koniec strony>
Roman próbował się jeszcze sprzeciwiać, ale Generał
odepchnął go na bok i przeszedł do tunelu prowadzącego
do piwnic pod Jastrzębią Jeden.
                                        ***
Blok mieszkalny Jastrzębia Jeden był bardzo mały.
Trzypiętrowy, z marnymi osiemnastoma mieszkaniami i
ledwie dwoma klatkami schodowymi niczym się nie
wyróżniał – no, może kolorem, który przed rozwałką był
żółto – pomarańczowy. Blok zamieszkiwali głównie
seniorzy. Dzięki temu, piwnice pod tym blokiem były
wypełnione aż po sufity wszelkiego rodzaju konfiturami i
słoikami z marynowanym mięsem i przygotowanymi na
zimę warzywami. Piwnice pod Jastrzębią Jeden były zbyt
małe, aby zmienić je na przestrzeń mieszkalną lub
przemysłową, dlatego zrobiono tu coś, czego raczej nie
znalazłbyś w innej części gdyńskich piwnic. To miejsce
zostało rozkopane i poszerzone jako pierwsze.
Piwnice pod tym blokiem stały się wielką kantyną –
barem. Ludzie, nie tylko ze Stowarzyszenia, ale z całej
Wschodniej Gdyni, przychodzili tutaj aby odpocząć po
ciężkim dniu lub tygodniu pracy, porządnie zjeść lub
porządnie się narąbać i na następny dzień leczyć kaca.
Sufit trzymał się tutaj  głównie na stalowych i drewnianych
belkach. Jedną trzecią podłużnego pomieszczenia
zajmował bar, za którym stały beczułki z różnymi
napojami – wódką, piwem, winem, wodą, sokiem,
oranżadą, cydrem, jednak najwięcej było beczułek z
pędzonego w podziemiach bimbrem, który palił gardło i
organy od środka, niczym ogień wypalający dziurę w
<koniec strony>
materiale. Ceny były rozsądne, a złej jakości produktu też
nie dało się żadnemu z trunków zarzucić.
Po prawej, niedaleko barku, został ustawiony duży,
okrągły ruszt, pod którym paliło się ognisko. Drewno
przynoszone z powierzchni było skażone, jednak dym
buchający ze stosu ogniskowego nie zatruwał i nie
wywoływał żadnych problemów ze zdrowiem lub z
oddychaniem. Na ruszcie prawie zawsze wesoło
skwierczało mięso – ludzie przychodzili i wychodzili o
różnych porach dnia i nocy. Klientów chętnych na łakome
kąski nie brakowało; często zdarzała się sytuacja, że mięso
kończyło się w najmniej odpowiednim momencie, i trzeba
było wyprosić Harcerza lub innego wysoko postawionego
urzędnika o dodatkowe pożywienie. Władze najczęściej się
na to zgadzały; zawsze był to jakiś dodatkowy zastrzyk
gotówki. Oczywiście, ceny towarów dla mieszkańców
Stowarzyszenia były znacznie niższe niż dla
cudzoziemców.
Gdzieś z tyłu, za barem, zostały ustawione dwa głośniki,
które podłączono do starego odtwarzacza płyt CD. Prąd w
podziemiach był – dwa generatory zasilane benzyną
pracowały pełną parą przez szesnaście godzin dziennie.
Przez ten czas leciała przyjemna dla ucha muzyka –
głównie zespoły pop, classic rock i muzyka klasyczna.
Większość płyt pochodziła z prywatnych zbiorów Harcerza
– to wyjaśnia ten fatalnie dobrany gust muzyczny.
Na środku kantyny stał podest zrobiony z czterech
drewnianych palet. Pośrodku podestu została wetknięta
długa, stalowa rura, na której w godzinach wieczornych
tańczyły młode striptizerki. Była to jedna z niewielu
udanych form podniesienia na duchu mieszkańców
<koniec strony>
podziemia.
Na ścianach stołówki były poprzyklejane plakaty; jeden z
nich przedstawiał jakiegoś młodego piłkarza na zielonej
murawie, kolejny biało – złotego lamborghini gallardo
pędzącego w nieznane zadbaną szosą, jeszcze inny
przedstawiał kilkanaście półnagich kobiet, które
niewinnym wzrokiem patrzyły przed siebie zakrywając
swój obfity biust. Plakatów na ścianach było bardzo dużo,
ale graffiti – jeszcze więcej. Głównie hasła typu
„BARMAN TO FRAJER” albo „IRENA DAJE D..Y ZA
TRZY GODZINY”, jak również kilka haseł
zagrzewających do walki (RĘKĄ SPRAWIEDLIWOŚCI
TŁUCZEMY NACJONALISTYCZNĄ CHOŁOTĘ),
gloryfikujące Harcerza (HARCERZ JEDYNYM
STRÓŻEM PRAWA WE WSCHODNIEJ GDYNI) jak i go
obrażające i poniżające go (EJ, HARCERZ! KIEDY BUZI
BUZI ZE ZŁOTOWŁOSĄ?). Na ścianach wisiało również
kilka obrazów – większość z nich przedstawiała martwą
naturę lub panoramy miast i wiosek i były zapewne jakimiś
tanimi reprodukcjami znanych twórców, jednak był jeden,
który wyglądał na stuprocentowy oryginał pewnego
szanowanego lokalnego malarza. Obraz ten przedstawiał
pewien wiejski dom leżący nad małą rzeczką. Do domu
prowadziła jakaś żwirowa droga, a obok budynku
znajdowało się pastwisko dla zwierząt. Za domkiem było
kilka pól uprawnych, a za polami – góry, który można
byłoby porównać do tych z Beskidu Żywieckiego. Nad
wejściem do restauracji wisiał znak drogowy –
ograniczenie prędkości do pięćdziesięciu kilometrów na
godzinę. Górne światła prawie zawsze były tutaj zgaszone
– za bardziej klimatyczne i, co najważniejsze,
<koniec strony>
oszczędniejsze źródło światła barman uważał pochodnie,
których kilka wisiało na ścianach dając przyjemny,
spokojny klimat.
„Cóż, to miejsce jest jedyne w swoim rodzaju” - pomyślał
Miami odsuwając zasłonę służącą za wejście do kantyny -
„To jedyne miejsce, gdzie człowiek może poczuć się jak
przed Rozwałką. Przynajmniej tak twierdzą starsi.”
Po całym tym przybytku były porozrzucane różnej
wielkości stoły – niektóre tak małe, że mogły przy nim
usiąść tylko dwie osoby, inne tak duże, że mogły przy nim
urzędować aż dwanaście osób siedzących na dwóch
szerokich ławach. Aktualnie, o godzinie ósmej trzydzieści
rano, przy stolikach siedziało niewiele osób. Trzech
żołnierzy, siedzących przy jednym stoliku, którzy na widok
wchodzącego do pomieszczenia Miami'ego szybko
podnieśli głowy, jednym haustem dopili zawartość swoich
metalowych kubków, po czym ulotnili się do tunelu
prowadzącego do piwnic Grupy Pocztowej. Przy kolejnym
stoliku siedziały dwie osoby; na oko dwudziestodwuletni
mężczyzna ubrany w szare dresy i ciemnoniebieską bluzę z
wytartym emblematem zespołu Chelsea London i jego
dziewiętnastoletnia koleżanka, na której dżinsy i o wiele za
dużo kurtka wyglądały naprawdę żałośnie. Para zajadała
się kawałkami grillowanego kurczaka, rozmawiając o
czymś wesoło. Kiedy Generał wchodził do kantyny,
chłopak nachylał się do ucha dziewczyny, szepnął jej kilka
słów, po czym dziewczyna nagle się zarumieniła i
zachichotała nerwowo.
Przy jednym dużym stole siedziało czterech mężczyzn w
średnim wieku. Mężczyźni na pewno nie byli tutejsi.
Wszyscy z nich nosili ciemnobrązowe bluzy z niezdarnie
<koniec strony>
wyszytymi literami „CG” na plecach i piersiach. Po tym
szczególe można było rozpoznać, iż pochodzą oni z
Chanatu Gdyńskiego – wojskowego państewka
obejmującego trzy bloki na Kcyńskiej, ulicy uznawaną
przed Rozwałką za granicę Chyloni i Cisowej. Chanat
prosperował dość dobrze dzięki lokalnym złotym rączkom.
Zawdzięczali to dość blisko położonemu Muzeum
Motoryzacji w Gdyni, znajdującym się przy szlabanie
kolejowym niedaleko najbardziej przemysłowej ulicy w
prawdopodobnie całym mieście – taki status posiadała
ulica Hutnicza, na której przed Rozwałką znajdowały się
między innymi elektrociepłownia i rzeźnia, a jeszcze za
czasów Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej – fabryka coca
– coli i olbrzymie zakłady krawieckie. Faceci z wyraźnym
zdumieniem i kiepsko skrywaną fascynacją oglądali
miejsce w którym się znajdowali. Każdy z nich zamówił
smażonego szczura – które, o dziwo, nadawały się do
spożycia nawet i bez patroszenia. Wystarczyło je tylko
oskórować – smażone na ruszcie dostarczały dużo wartości
odżywczych. Mężczyźni rozmawiali o czymś półgłosem.
Miami podszedł do baru, zerknął na cennik, po czym
usiadł na stołku i trzy razy zapukał w drewnianą obudowę
barku.
Zza beczułek wyszedł starszy, szczupły mężczyzna w
pomarańczowej koszuli w odcieniu dyni, czarnych
dżinsach bez paska i brązowych, bardzo eleganckich
butach.
- Siemasz, Marian. - rzekł Miami do mężczyzny stojącego
za barkiem.
- Cześć Miami, co tobie podać? - spytał się go uprzejmie
Marian.
<koniec strony>
- Od kiedy cena kieliszka wódki przekroczyła dwie i pół
godziny? - spytał się Miami zerkając na cennik wiszący za
barmanem.
- Od tego czasu, kiedy zaczęła się kończyć – mruknął
posępnie Marian. - Zostało tylko sześć litrów.
- Słabo. Wtedy bym prosił wódkę i, powiedzmy, schab z
psa. Ostatnio bardzo mi zasmakowały.
- No, ale wiesz, wszystko się w końcu musi skończyć
prawda? Twój żywot też, nieśmiertelny Generale. -
powiedział Marian sięgając po metalowy kubeczek.
- Myślałem, że dobrze wiesz, że ciągle żyję głównie dzięki
niewiarygodnemu szczęściu.
- Przecież wiem, tylko żartowałem. - powiedział Marian
lejąc trochę płynu do kubka.
- A mięso? - spytał się Miami, sięgając po kubek i
wypijając jego zawartość jednym haustem.
- Tak z samego rana alkohol? W końcu wykorkujesz. -
stwierdził barman, który właśnie nakładał Miami'emu na
talerz jeden kotlet.
- Co do alkoholu to miałbym jedną sprawę. Taką
wymagającą dyskrecji.
- Wal śmiało, kierowniku.
Miami nachylił się do ucha barmana i szepnął,
jednocześnie podając mu do ręki zwitek kwitów
godzinowych:
- Dałoby się załatwić półlitrową butelkę wina? - spytał się
ostrożnie Generał.
Marian spojrzał na kwity, które właśnie dostał od
Miami'ego, zaczął je liczyć bezgłośnie poruszając ustami.
- Tyle powinno wystarczyć, o to się nie martw. - oznajmił
barman po czym pośpiesznie oddalił się za beczułki.
<koniec strony>
Miami wziął swój posiłek i postanowił dosiąść się do
mężczyzn z Chanatu Gdyńskiego. Po wygodnym ułożeniu
się na drewnianym krześle, wyciągnął z kieszeni
niezbędnik ze stali nierdzewnej i zaczął kroić mięso.
- A słyszałeś, że Druid Elmir najął nowego Kapłana
Nadzwyczajnego? - spytał się mężczyzna w okularach.
- Coś tam słyszałem. Kto był nim do chwili obecnej? -
dopytał się drugi, bardziej muskularny mężczyzna z blond
włosami.
- Chyba Kemot. Kapłan Nadzwyczajny Kemot. A
wiadomo kogo ustalił nowym? - odpowiedział pytaniem na
pytanie mężczyzna z krzaczastymi brwiami i długą brodą.
- Wydaje mi się, że nowym Nadzwyczajnym został
Czetan. Ale, naprawdę, nie jestem pewny. - oznajmił z
pełnymi ustami facet z ogromnym pieprzykiem na nosie.
Miami uśmiechnął się pod nosem. Prawdopodobnie żaden 
ksiądz nie przeżył Rozwałki. Podczas wybuchu wszyscy
odprawiali msze, a syreny wyły ostrzegawczo raptem przez
siedem minut. Dlatego więc,  jako alternatywa dla
starodawnego Kościoła Katolickiego, powstał ruch
religijny zwany Zjazdem Zbawienia i Odnowienia
Pańskiego. Zjazdem rządził Druid Elmir, który wymyślił
nową religię w dwa tysiące dwudziestym ósmym, a jego
prawą ręką był Kapłan Nadzwyczajny, co roku wybierany
osobiście przez Elmira. Według oficjalnego spisu religia ta
liczy siedmiu kapłanów i około dwustu pięćdziesięciu
wyznawców. Msze odbywały się we Wtorki o godzinie
piątej rano i piątki o godzinie dwudziestej trzeciej –
kapłani i wyznawcy spotykali się w na wpół zburzonym i
zrujnowanym przez bomby atomowe kościele na Pustkach
Cisowskich. W co ci ludzie wierzyli? Tego nikt, prócz
<koniec strony>
wyznawców i głosicieli wiary, nie wiedział.
Para siedząca przy stoliku w rogu sali zaczęła się
obmacywać i obściskiwać. Chłopak trzymał jedną rękę na
piersiach dziewczyny, a drugą przeczesywał przez palce jej
długie włosy. Dziewczyna albo nie zdawała sobie z tego
sprawy, albo mu na to pozwalała.
- Chłopaki, a słyszeliście o tym, że jakiś tydzień temu
Stowarzyszenie znowu rozpoczęło jakąś wojnę? - zaczął
nowy temat mężczyzna z pieprzykiem na nosie.
- Co ty nie powiesz, Sherlocku. Wysłaliśmy już nasze
wsparcie. - oznajmił facet z długą brodą.
Miami, raczej niezainteresowany tą rozmową wstał od
stołu, wytarł niezbędnik o kurtkę, po czym udał się do baru
z pustą menażką.
- Tak przy okazji, to Mike wpadł tutaj wieczorem. - rzucił
niedbale Marian.
Mike był liderem Pionierów – jedynego w
postapokaliptycznej Gdyni koła łowieckiego. Pionierzy nie
działali na zasadzie osobnego państwa – byli raczej objęci
ochroną międzynarodową. Nie mieli oni własnych ziem,
no, może prócz piwnicą jednego bloku na Sępiej, jednak
nie mieli oni  własnej waluty ani własnych zasobów
żywności, a piwnice pod tym blokiem służyły im za
magazyny sprzętu i skór. Tułali się oni po Wschodniej
Gdyni, zabijając wszelkie mutanty, jakie uda im się
spotkać. Następnie skórowali te potwory i przygotowywali
je do spożycia. Nie dość, że oczyszczali teren na górze, to
jeszcze przynosili do podziemi sporo mięsa i skóry. Żadne
państwo nie odważyłoby się zaatakować Pionierów. Mieli
oni taki status, jaki miało kiedyś kościelne państwo o
nazwie Watykan – nikt ich nie atakował, a oni nikomu nie
<koniec strony>
zawadzali, można nawet orzec, że tylko pomagali tym,
którym udało się przetrwać. Pionierzy mieli prawo
swobodnego przebywania w innych państwach, jak i
korzystania z ich środków – głównie pożywienia lub
śpiwora. Dzięki tej około czterdziestoosobowej grupie
odważnych wojaków, pobyt na powierzchni był znacznie
bezpieczniejszy.
- Super. Po prostu, zajebiście. Słuchaj, tak w ogóle to mam
coś dla ciebie. Coś, co powinno się tobie spodobać. -
powiedział obojętnym tonem Generał wyciągając z plecaka
tych kilka pudełek z płytami.
- Co tam masz? - spytał się barman.
Miami położył wszystkie płyty na ladzie. Były to
wszystkie albumy i składanki, jakie wydał francuski zespół
electro Daft Punk. Był więc album Homework, nagranie z
koncertu Alive 1997, album Discovery, który był
ulubionym krążkiem Miami'ego, album Human After All,
kolejne nagranie koncertowe, tym razem Alive 2007 i
najnowszy album zespołu, Random Access Memories,
którego Miami nie za bardzo lubił. Ostatni z albumów
odbiegał od reszty stylem muzycznym, ponieważ był
połączeniem disco i funk'u, a nie uwielbianego przez
miliony house i electro. Wszystkie te płyty należały kiedyś
do opiekunów Miami'ego.
Barman z wyraźnym zdziwieniem i fascynacją oglądał
płyty położone na ladzie.
- Skąd to masz?
- To nie jest ważne. Ważne jest to, co tobie teraz powiem.
Przez cały dzień masz to puszczać, jasne? Zaczynając na
Daftendirekt, poprzez Robot Rock, kończąc na pieprzonym
Lose Yourself To Dance. A teraz, muszę spadać. Mam sprawy do załatwienia.

Uniwersum Metro 2033 - &quot;Brutalność&quot; (Trójmiasto)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz