Dean zasiadł na parkowej ławce tuż nad jeziorem Verdigris, chlupoczącym z cicha drobnymi, przybrzeżnymi falami i szeleszczącym szuwarami przetykanymi złocistymi, świeżo opadłymi liśćmi, nieświadomie przybierając postawę mężczyzny pewnego siebie, a nawet nonszalanckiego - szeroko rozstawione nogi, łokcie wsparte o kolana, przygarbione plecy i spojrzenie lekko spode łba. Podciągnął rękawy „dziennikarskiego" swetra ze skórzanymi łatami i zapatrzył się na prześwitującą między drzewami mobilną kafejkę, wciąż oblężoną przez miłośników dobrej arabiki. Szyld „Strix Coffee" połyskiwał w późnojesiennym słońcu jak miedziana moneta, śląc świetlne zajączki daleko na wody jeziora.
Nie, intuicja, zarówno ta zwyczajna, jak i łowiecka, podpowiadały mu, że ruda jak wiewiórka baristka w beanie nie mogła mieć nic wspólnego z niedoszłymi samobójcami z Parku Waltera Johnsona. Strzyga, też coś. Sam nieco przesadził w wyrokach lingwistycznych. Jeśli wszyscy z rodziny Strixów byliby strzygami, to każdy noszący nazwisko Wolf-coś-tam powinien być wilkołakiem, a Frankenstein - potworem Frankensteina. Ups, biorąc pod uwagę niesławny ród Steinów, ostatnie porównanie akurat mu nie wyszło.
W każdym razie Miranda nie przypominała strzygi, lecz czystej krwi irlandzkiego, rudowłosego i piegowatego chochlika w zielonej, przepraszam - miodowej czapeczce. Co najwyżej mógłby sprawdzić, czy dziewczyna nie ma spiczastych uszu. Chętnie by sprawdził, czemu nie, najlepiej odgarniając rude loki i całując ją za uchem i nieco niżej, tam, gdzie przez delikatną, jasną skórę prześwitywały niebieskawe żyłki. Bez podtekstów wampirycznych, to po prostu dobre miejsce na całowanie. A gdyby się okazało, że jednak ma nieco spiczaste uszka - cóż, może grzecznie poprosiłby o podarowanie garnca ze złotem zakopanego na końcu tęczy. Chociaż nie, złota strzegły leprekauny, nie chochliki, z którymi, o ile pamiętał, nie warto się było zadawać, tak samo jak z maleńkimi, golusieńkimi, ale żądlącymi jak osy wróżkami i postawnymi, wrednymi czerwonymi czapeczkami, jednym słowem całą dziwaczną świtą króla Oberona. I z samym królem Oberonem też.
Dean skrzywił się na wspomnienie bliskich spotkań trzeciego stopnia z celtyckimi istotami wszelkiego autoramentu i wyprostował, wygodniej opierając plecami o ławkię Woda cichutko chlupotała, trzciny szemrały, jesienne słońce przygrzewało. Do piątej został ledwo kwadrans, lada chwila w parku zjawi się Sam z najnowszymi wieściami z Izby Przyjęć - w sumie nadal nie mieli pojęcia, z czym lub kim mają do czynienia, a Miranda zamknie „Strix Coffee" i pomogą jej odtransportować kafejkę na wieczorny spoczynek, po czym sami wyskoczą do jakiejś knajpki. Znaczy - nie całkiem sami, bo co prawda wolałby zaprosić na kolację tylko rudą baristkę, ale przecież nie zostawi brata na lodzie. Sam też musi od czasu do czasu coś zjeść. Nie samą sałatką człowiek żyje. A przynajmniej - nie powinien.
Uśmiechając się na myśl, czym tu podkarmić młodszego brata, by ten zjadł ze smakiem, nie zauważając nadmiaru kalorii i zabójczego cholesterolu, Dean wygodniej rozsiadł się na twardej ławce i przymrużył oczy, które raził blask przezierający przez rozcapierzone liście klonu. Nie zdając sobie z tego sprawy, toczka w toczkę przypominał zielonookiego, rozleniwionego kocura grzejącego się w słońcu. Za chwilę zacząłby mruczeć.
Niestety, jakby w odpowiedzi na niewypowiedziane porównania do kotów, niedaleko rozszczekał się nieduży piesek, przeszkadzając Deanowi w popołudniowej drzemce. Niechętnie uchylił półprzymknięte powieki, zauważając przechodzącą, ba, prawie przebiegającą obok niego dziewczynę w czymś białym i powiewnym - istna uciekająca panna młoda z przekrzywionym wiankiem na głowie. Chyba przestraszyła się jazgotu yorka - Dean częściowo ją rozumiał, i - taka zdyszana i przelękniona przycupnęła na brzegu jego ławki.
Ani chybi - hippiska, pomyślał Dean z lekkim rozbawieniem, bo na obu nadgarstkach dziewczyny pobrzękiwały bransoletki, z uszy zwieszały się sznurkowe kolczyki, długa, już nieszczególnie biała sukienka plątała pod bosymi stopami, potargane włosy przypominały wiecheć słomy, a nasadzony na nie wianek - wronie gniazdo. Niedoszła panna młoda spojrzała na niego łzawo oczyma jak bławatki - mocno przypominającymi błękit wejrzenia Castiela i wykrzywiła blade usta w smutną podkówkę. Wyglądała tak mizernie i żałośnie, że aż chciało się ją przytulić i powiedzieć, że pan młody, od którego uciekła (bądź który ją niecnie porzucił) z całą pewnością nie był jej wart.
CZYTASZ
Przerwa na kawę
FanficHistoria o pięknej, złotej jesieni w małym miasteczku gdzieś w Kansas, aromacie pysznej kawy, pewnej rudej i piegowatej baristce, oczywiście - o dwóch bracia Winchester, a także o smętnym (w dosłownym tego sensie znaczeniu) demonie słowiańskim snują...