Rozdział 1

305 31 17
                                    

Sambucus
~ Młodość ~

Ostatni dzień w Goodwood był szary i nie zapowiadał się przyjemnie na podróż. Kwietniowy wiatr targał drzewami otaczającymi posiadłość. Przeciskał się przez najmniejsze szczeliny, wypełniając wszystkie pomieszczenia denerwującym świstem i niesamowitym chłodem, którego nie dało się odgonić nawet najbardziej rozbuchanym ogniem w kominku.

Mimo wszelkich wad rodzinne strony miały też dobre aspekty. Nigdy nie były to najczęściej uczęszczane okolice. Ojciec nie spraszał gości, co wpływało na rozluźnienie poniektórych konwenansów, a wszelkie aktywności ograniczały się do licznych spacerów, polowań, a w zimowe krótkie dni, nie było problemu, aby spędzać czas pomiędzy posiłkami w bibliotece na graniu w szachy, czy czytaniu którejś z licznych pozycji ze zbioru Duke'a.

Wszystko jednak miało się zmieniać, a rodzinne strony, już nie miały być rodzinnymi stronami. Od Wielkanocy miałam dołożyć wszelkich starań, aby już nie wrócić do domu, a wyruszyć w zupełnie innego rodzaju podróż, niż ta która czekała mnie tamtego kwietniowego dnia. Dlatego na mojej głowie piętrzyła się niewygodna, ale bardzo elegancka fryzura zamiast skromnych warkoczy, do których zdążyłam się przyzwyczaić, a niedociągnięcia w figurze i postawie korygował gorset. Wydawałam się sobie taka nieforemna, wydłużona. Jakbym była kawałkiem gumy, który ktoś postanowił rozciągnąć do granic możliwości.

Patrząc w szybę, nie poznawałam samej siebie. Jeżeli nie byłam sobą, to jak ktoś mógłby się mną zachwycić? Jak mógł się mną zainteresować, kiedy nie było już mnie. Czy chodzenie po polu, suszenie kwiatów i wodzenie palcem po atlasach, pasowało do tej nowej mnie? A może miałam już tylko czytać poezje, ćwiczyć utwory na klawesynie i tańczyć na balach — nie przykładać ręki do zajęć, które nie prowadziłyby mnie wprost na ślubny kobierzec.

— Isadoro! — usłyszałam głos Ciotki na korytarzu. Jak burza weszła do salonu, wpuszczając trochę zatęchłego powietrza. — Isadoro, tu jesteś. Za niedługo będziemy ruszać. — Podeszła do mnie pełnym werwy krokiem, zgrabnie omijając przykryte białymi materiałami meble i sprzęty. Przypominała wichurę, która wtedy trwała. Mimo że została wdową w dość młodym wieku, nie zwalniała z tego powodu tępa. Nadal korzystała z uroków londyńskiego życia, a patrząc na ilość listów, które przychodziły ze stolicy, było ono dość bogate. To ona organizowała życie w Goodwood. Gdy zaistniała taka potrzeba, tworzyła menu na wystawne obiady i kolacje, prowadziła rachunki,  zajęła się wyposażeniem mojej „londyńskiej" garderoby, której niejedna suknia onieśmielała pięknem, ale też ilością odsłoniętej skóry. Ojciec nie umiał błyszczeć w towarzystwie, nawet tam w Goodwood był raczej skryty. Na Ciotkę spadł obowiązek przysposobienia mnie do prosperowania w socjecie.

Jednak tylko do pewnego stopnia dawała radę wypełnić pustkę po Duchessesie Richmond.

— Dobrze — odpowiedziałam cicho, nadal patrząc w niejasno określony punkt w krajobrazie Goodwood, chcąc go zapamiętać właśnie takiego. Może ogród nie był w pełnym rozkwicie, ale i tak mógł zachwycać, albo właśnie dlatego zachwycał, bo kwiecień jako surowy ogrodnik nie pozwalał na pełen rozwój peonii i róż, tylko dawał wybuchnąć jabłoniom i śliwom, które miały w sobie ascetyczne piękno. Otaczające tereny były pozornie nieuporządkowane, z wieloma kontrastującymi z ciemnym otoczeniem, antycznymi ruinami i oblanymi jasnym kwieciem roślinami, ale też starymi drzewostanami. Był czymś, co zdecydowanie najbardziej chciałam zabrać ze sobą do stolicy. Mogłam zrezygnować z całej nowej toalety, żeby móc nadal cieszyć się tym przyjemnym parkiem.

Po pomieszczeniu rozległo się ciche pukanie.

— Nie przeszkadzam? — rozległ się tubalny głos Ojca. Odwróciłam wzrok od szyby. Kiedy tak oboje stali obok siebie, on i Ciotka byli niezwykle podobni — przysadziści, z okrągłymi twarzami, ale poważnym, stalowym spojrzeniem, które nie pozwalało na odgadnięcie ich samopoczucia. — Gotowe? Lepiej wyjechać teraz, niż czekać na oberwanie chmury — spojrzał badawczo najpierw na Ciotkę, a później na mnie. Przytaknęłam w odpowiedzi.

— Dora... — Już dawno nie słyszałam tego zdrobnienia. Oboje chyba doszli do wniosku, że powinni traktować mnie jak pannę, a nie panienkę. Jeszcze wtedy nie byłam pewna, czy to dobrze, czy źle. — Chodź do mnie. — Rozłożył ramiona, a ja delikatnie go objęłam. Nieczęsto zdarzało nam się okazywać sobie czułość, mimo że od roku oboje jej potrzebowaliśmy jak nigdy. Dużo zmieniło się w nas samych od śmierci Matki.

— Ależ ty wyrosłaś — stwierdził z lekkim uśmiechem na twarzy, gdy spostrzegł, że jestem niewiele od niego niższa. Trwaliśmy tak przez chwilę.

— Teraz już naprawdę musimy się zbierać — mruknął po dłuższej chwili i poprowadził mnie do wyjścia z salonu.

Z ciężką ręką Ojca na ramieniu ostatni raz spojrzałam na ogród, który w tamtej chwili uginał się pod siłą wiatru. Byłam przekonana o tym, że wraz z wyjazdem tracę to wszystko i nigdy nie będzie mi dane, chociażby zobaczyć jak park budzi się po za długo trwającej zimie, przechodzi przez najróżniejsze fazy wiosny i lata, by następnie zmarnieć i zasnąć do kolejnej wiosny. Ten krąg życia w Goodwood miał trwać w najlepsze, gdy mnie już nie będzie, tak samo, jak ciągle trwał po odejściu matki, czy setki poprzednich lokatorów, którzy dokonywali żywota w tych samych łóżkach, w których spali i będą spać następni mieszkańcy posiadłości.

Po raz pierwszy przeszłość nie była mi sprzymierzeńcem, nie dawała otuchy. Przypominała jedynie, że nie jestem wyjątkowa, że tak samo, jak kiedyś moja matka, a przed nią tysiące kobiet szły zgodnie ze scenariuszem, który w udziale przypadł również mi.

Schodząc po schodach, odprowadzało mnie przynajmniej tuzin oczu moich przodków i przodkiń. W dzieciństwie często patrzyłam na nich i wyobrażałam sobie, jakimi byli ludźmi. W większości portrety były dziełem przypadkowych portrecistów, którzy mieli dość umiejętności, by pracować w zawodzie, jednocześnie mając za mało talentu, by nadać twarzy osobisty rys, wynikający bardziej z charakteru, niż fizjonomii. Przez to miałam wrażenie, że moje ostatnie kroki na tamtym mięsistym kobiercu obserwowało przynajmniej tuzin chłodnych i wyrachowanych oczu.

Szybko przeszliśmy od wejścia do powozu. Wiatr podwiewał moją narzutką, musiałam nieelegancko trzymać kapelusz, aby nie zwiały mi go z głowy coraz to silniejsze podmuchy, a w drugiej ręce kurczowo trzymałam drobną torebeczkę. Ledwo zmieściłem się w pojeździe, gdzie część kapelusza co jakiś czas ocierała się o sufit.

Westchnęłam cicho, patrząc na niknącą służbę u drzwi posiadłości i otaczający ją park.

Nie mogłam wyrzucić z głowy obrazu, że kiedyś beztrosko biegałam pośród kwitnących bzów i konwalii o orzeźwiającym zapachu. Że kiedyś moja matka siedziała tam w wiklinowym fotelu, czytając powieść, co jakiś czas patrząc, jak próbowałam dosięgnąć kwiatostanów. Wtedy już nie pamiętałam, jakie było jej spojrzenie — pełne troski, zainteresowania, a może znudzenia moimi prostymi przyjemnościami. Wtedy już nawet nie pamiętałam, czy mnie kiedyś kochała.

W jakiś sposób opuszczając Goodwood, czułam, że opuszczam również ją, jej ducha. Już nigdy nie będę mogła zakraść się do urządzonego dla niej salonu, gdzie wszystko trwało nietknięte i nieużywane od roku. Że nie spojrzę na jej portret, przykryty czarnym woalem. Wyjazd okupiony był niewyobrażalnie wielkim poczuciem straty.

Uśmiechnęłam się jakby na pożegnanie, gdy ostatni, jeszcze nagi bez zniknął za zakrętem.

Uśmiechnęłam się jakby na pożegnanie, gdy ostatni, jeszcze nagi bez zniknął za zakrętem

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Władysław Czachórski, Zadumana 1883

Następny rozdział wyszedł mi prawie dwa razy dłuższy od tego, ale i tak zastanawia mnie, czy wolicie teksty około tysiąca słów, jak ten, czy te bliżej dwóch tysięcy? A może jeszcze dłuższe?(nigdy nie napisałam dłuższego rozdziału niż 2200 - 2300 słów, ale zawsze jest ten pierwszy raz)

Angielski OgródOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz