Rozdział 10

67 5 0
                                    

Goździk

fascynacja

Diane musiała doskonale wiedzieć, że to nie był najlepszy dzień na plener. Od rana nad Woburn wisiały sine chmury. Można było tylko czekać, aż z nich lunie. Jednak córka gospodarzy postanowiła za wszelką cenę pokazać, że nic nie zakłóci jej planów i tak jak postanowiła, razem z dwoma, czy trzema kuzynkami, oraz earlem Roslyn i earlem Arundel wyruszyła do parku, aby uchwycić i ten dramatyczny stan pogody.

Postanowiłam nie iść za nimi – chciałam przemyśleć wczorajszy wieczór. Prz okazji nie uważałam, aby najlepszym pomysłem było nawiązanie z earlem Roslyn kolejnej nieprzyjemniej rozmowy. Zaskakujące dla mnie było, że akurat on cieszył się jej względami. Nie widziałam chyba bardziej niedobranej pary.

Gdy już tłum zniknął za boskietami, czułam się na tyle pewnie, żeby wyjść z pokoju i przejść się po posiadłości.

A gdybym wpadła na markiza? Najpewniej znowu zapomniałabym, że w ogóle istnieje coś takiego jak mowa. Im dłużej ta sytuacja trwała pomiędzy nami, tym mniej wiedziałam, o co chodzi. W romansach o tym nie piszą. Bohater musi udowodnić jakimś szlachetnym gestem, że jest godnym uczucia damy. W naszym przypadku nie działo się nic. Nie było pojedynku, dynamicznej akcji, czy innej mniej lub bardziej nieprzyjemnej sytuacji, która zdaje się spajać dwojga zakochanych ludzi. Nie działo się nic, co potwierdzałoby słowa duchessy i mojej Ciotki.

Weszłam do salonu, gdzie poprzedniego dnia odbył się wieczorek muzyczny. Po moim występie za instrumentem zasiadały kolejne kuzynki Bedfordów – na szczęście grono to było tak liczne, że bez problemu mogłam uniknąć dalszego wystawiania się na ocenę innych. Zebrałam nuty i zasiadłam po przeciwnej stronie salonu, z daleka od gospodarzy, a tym bardziej ich dzieci.

Twarze członków rodu Bedfordów, niewielkie, acz ozdobne konsole i wielkie, niezagospodarowane przestrzenie, już mi nie wystarczały. Dusiłam się we wnętrzu – upał trwający od dni może i na zewnątrz został rozwiany, nadal panował we wnętrzu rezydencji.

Ponownie zasiadłam za instrumentem, którego jeszcze nie zdążono przenieść. Przez chwilę nie wiedząc, co zagrać, wodziłam palcami po klawiszach, wygrywając proste gamy. Powróciłam myślami do Liszta. Mając w pamięci to, jak poradziłam sobie z występem, metr powinien być zadowolony.

Wróciłam do swojej ulubionej części – przewróciłam kartę z zapisem. Po spokojnych taktach wstępu nastąpiły dynamiczne i pełne werwy akordy. Może siedziałam mało elegancko, zdecydowanie mniej niż miało to miejsce w czasie wieczorku muzycznego, ale za to efekt był bardziej niż porażający.

Dobrze było grać bez czujnego wzroku metra, oceniających spojrzeń Ciotki, czy wpatrzonych we mnie kpiących oczu Bedfordów. Przerwałam dobrze przećwiczoną melodię. Wśród tek w Woburn odnalazłam interesującą mnie kompozycję – Un Sospiro. Dłonie raz po raz przeplatały się, aby nadążyć za kompozycją – prawie mi by się to udało, gdyby nie postać, którą przyuważyłam kątem oka.

Melodia została barbarzyńsko zerwana w połowie taktu.

Nie miałam pojęcia, ile markiz Travistock mógł stać w drzwiach. Nagle te wszystkie wygrywane przeze mnie melodie straciły swój pierwotny urok – Liebestraum grałam zdecydowanie za szybko, a kolejny utwór był stanowczo za mało dopracowany, żeby tak swobodnie go grać w czyjejś posiadłości.

– Znowu Liszt? – Jeszcze nie słyszałam, żeby użył aż tak jedwabistego tonu. Moja głowa mogła zareagować tylko w jeden sposób – szukając sposobu jak umknąć od konfrontacji.

Angielski OgródOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz