17.04.1874r.
Nad Fir Valley unosiła się gęsta, mleczna mgła, spowijająca wszystkie budynki w miasteczku. Powietrze było rześkie, wilgotne. Ta wilgoć zdawała się wręcz oblepiać człowieka. Czułam nieprzyjemny wietrzyk, świadczący o porannej porze, który docierał do mojego ciała, lawirując między guzikami kamizelki i lekką tkaniną koszuli.
Tutaj, w Fir (tak zwykliśmy w skrócie nazywać miasteczko), kobiety często chodziły ubrane ,,po męsku". Wynikało to z pionierskich warunków, jakie oferowała nam, ta niedostępna kraina, zwana dzikim zachodem.
Myśląc o dzikim zachodzie, drogi czytelniku, zapewne przyjdą ci do głowy czerwone piaski Arizony, latające sępy, złowrodzy Indianie ściągający skalpy z głów przygłupim kupcom, piękne Indianki, które zakochują się w dzielnym szeryfie, a on jednym strzałem powala wszystkich Meksykanów, ku czci chłopców z Alamo, w dodatku żaden bandyta mu nie straszny. Otóż... nie. Nie, nie i nie. Pokrótce pokaże wam mój dziki zachód, taki, jaki był, i jaki już, niestety, nigdy nie będzie.
Skierowałam się do salonu. Kobiety tam zazwyczaj nie wchodzą, ale ojciec wysłał mnie po informacje do gospodarza. Weszłam więc. Ujrzałam cztery dębowe stoły, ustawione, dłuższą stroną równolegle do ścian budynku. Szkło w oknach, które było zbyt drogim wydatkiem, zostało zastąpione rozciągniętym krowim żołądkiem. Jak stwierdził kiedyś nasz sąsiad: ,,Na wschodzie kroczą w przyszłość, a my wracamy do średniowiecza".
Przy najbliższym stole po lewej siedział wysoki mężczyzna, lat czterdzieści (jak przypuszczam), o płowych wąsach i świdrującym spojrzeniu. Nigdy wcześniej nie widziałam go w mieście, ale przez grzeczność nie przypatrywałam się uważniej. Szybkim krokiem ominęłam grupkę mężczyzn, którzy, najwidoczniej pozbawieni dobrych manier, wodzili wzrokiem po moim ciele i rzucali, niegodne powtórzenia uwagi.
Stanęłam przed ladą, niecierpliwie bębniąc palcami w blat. Gospodarz się nie zjawiał. Pewnie był w kuchni albo w pokojach gościnnych. Nie powinnam okazywać zdenerwowania, ale gdy jeden z grupki mężczyzn wstał i zaczął chwiejnym krokiem kierować się w moją stronę, ręce spociły mi się tak, że musiałam je wytrzeć o spodnie. Normalnie, nikt nie ważyłby się mnie skrzywdzić, ze względu na mojego brata, którego większość się bała, ale idący w moją stronę człowiek, był pijany. Nie wiem w jakim stopniu, ale coś mi mówiło, że mógł zrobić coś, czego nie zrobiłby na trzeźwo. Zacisnęłam zęby i utkwiłam wzrok w ścianie. Gospodarza nie było. Odchrząknęłam. Nikt nie przyszedł. Przydałby się dzwoneczek. Ale gospodarz go tam nie umieścił. Poczułam czyjąś rękę na ramieniu i usłyszałam szuranie ławy, co oznacza, że ktoś musiał wstać. I znowu odgłosy kroków w moją stronę. To było naprawdę okropne. Widok trochę mi się rozmazał przez łzy napływające do oczu, ale nie dałam im spłynąć po twarzy. W razie czego zacznę krzyczeć, a w kieszeni mam nóż... Będzie dobrze.
Wtedy ktoś sprawnym ruchem odepchnął mężczyzn na bok. Spojrzałam w lewo i ujrzałam indiańskiego chłopca, pomocnika gospodarza. Był około rok straszy ode mnie, ale miał broń i dobrze się nią posługiwał, więc nikt z obecnych nie wchodził mu w drogę. Patrzył teraz badawczo po zebranych.
- Dziewka tu sama przyszła, chłoptasiu, a tu przychodzi tylko jeden typ kobiet. – burknął któryś z mężczyzn.
- Przyszłam do pana Scotta. Ojciec mnie tu przysłał i nie jestem zainteresowana oferowaną przez pana pracą. – powiedziałam stanowczym głosem do mężczyzny, powoli odzyskując pewność siebie.
On nic nie odpowiedział, a Indianin pokiwał tylko głową i zaprosił mnie gestem w stronę pomieszczeń należących do gospodarza. Ruszyłam za nim pewnym krokiem.
CZYTASZ
Czekam w Fir Valley
Historical FictionAmeryka, wiek XIX i krwawa sceneria zdobywania Dzikiego zachodu. Rdzenni mieszkańcy tych ziem, traperzy, przestępcy, przedstawiciele prawa. Prerie, lasy, indiańskie wioski, saloony. Wszystko to łączy się w nasze wyobrażenie o Dzikim Zachodzie. Ale o...