Czwartek, 20 kwietnia 2017
Jedenasta zbliżała się wielkimi krokami. Harry zdołał przekonać Louise, żeby jeszcze raz odegrała rolę recepcjonistki. Umówili się, że usiądzie w recepcji u Cowella, przywita Louisa, wprowadzi go do gabinetu, a potem wróci do swoich zajęć.
Harry postanowił, że będzie po prostu sobą. Psycholog Harry. O ironio! Zaczynał mieć wrażenie, że niebiosa postanowiły z niego okrutnie zażartować. On, ten sam facet, który nie radzi sobie ze związkami, ma być ostatnią nadzieją tego chłopaka.
Kiedy wsiadł do samochodu, poczuł ścisk w żołądku, który utrzymywał się przez całą drogę do miasta. Pomyślał jednak o Louisie i stres pomału ustępował miejsca przemożnemu pragnieniu, żeby mu pomóc. Louis miał w sobie coś, coś nieodgadnionego, czego Harry nie potrafił opisać słowami; to coś zrobiło na nim silne wrażenie, sprawiając, że nagle poczuł chęć zasłonienia Louisa sobą, aż upewni się, że już nikt więcej go nie skrzywdzi.
Zaparkował samochód w okolicy wieżowca, w którym znajdował się gabinet Cowella. Wszedł do środka i ruszył windą na dwunaste piętro.
Drzwi do gabinetu były już otwarte. Louise siedziała za biurkiem w bardzo profesjonalnej pozie.
– Dasz sobie świetnie radę – powiedziała, gdy do niej podszedł – Wystarczy, że będziesz sobą.
Harry wszedł do gabinetu, po czym usiadł za starannie wypolerowanym, dębowym biurkiem, czując się przy tym jak intruz, który nie powinien niczego dotykać. Pomyślał, że tym razem przynajmniej ubrał się o niebo lepiej, niż ostatnio. Miał na sobie czarne, eleganckie spodnie oraz czarną koszulę.
Spojrzał na zegarek. Była równa jedenasta. Z korytarza dobiegł go głos Louisa.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
– Dzień dobry, panie doktorze.
Najwidoczniej dziś nie płakał. Harry pomyślał, że wyglądał wyjątkowo uroczo, stojąc w progu z tą nieśmiałą miną.
– Dzień dobry – odparł, uśmiechając się szeroko na widok swojego gościa.
***
Doktor Cowell wyglądał dziś inaczej. Louis stał w drzwiach, nieco mniej pewny siebie niż jeszcze przez chwilą, kiedy tutaj szedł.
Coś zaczęło się zmieniać, choć sam nie potrafił określić dokładnie, co to było. Dziś, pierwszy raz od dawna, zauważył wreszcie miasto. Patrzył na nie innymi oczami, oczami przybysza, turysty, tak jak wtedy, kiedy przyjechał tu po raz pierwszy. Mimo choroby Freddiego, mimo trudnej rozmowy z Danielle, a nawet mimo tego, że musiał pójść do pracy i spotkać się z panem Grimshawem, przyjście tutaj przywróciło co nieco z atmosfery, jaką poczuł we wtorek.
Ostatecznym dowodem na to, że czuł się lepiej, był fakt, że postanowił wyciągnąć farby. Wczoraj wieczorem, kiedy Freddie już spał, Louis zanurkował w szafie, by odnaleźć na jej dnie starannie zaklejone pudełko, jakie spoczywało tam od prawie pięciu lat. Ostrym nożem przeciął taśmę klejącą, niemal wstrzymując przy tym oddech. Ucieszył się, gdy okazało się, że na szczęście farby nie wyschły i wciąż może nimi malować. Zdjął wszystko ze stołu w kuchni, postawił obok lampę, po czym rozłożył na nim arkusz papieru. Kiedy zaczął malować, przed oczami stanęła mu twarz doktora Cowella.
Tak często przypominał sobie tę twarz. Widział ją, ilekroć zamknął oczy. Jeśli miał być ze sobą szczery, miał ją przed oczami cały czas, kiedy szedł na spotkanie z nim. Przypominał sobie każdy jej szczegół, a najbardziej dołeczki, które pojawiały się przy każdym uśmiechu.
CZYTASZ
Handyman [LARRY STYLINSON]
FanfictionLedwie wiążący koniec z końcem Louis Tomlinson jest na skraju wytrzymałości psychicznej. Za namową przyjaciółki udaje się do gabinetu znanego psychologa. Tam spotyka mężczyznę, który, jak ma nadzieję, pomoże mu wyjść z depresji. Nie podejrzewa, że t...