Rozdział 5

225 14 6
                                    

Tragizm mylnie zawarty w tytule komedii, z której fabułą nie ma absolutnie nic wspólnego. Tym oto zdaniem pragnęła opisać widowisko odgrywające się tuż przed jej oczyma. Tani przebierańcy zyskujący aprobatę publiczności ledwie zdolną odróżnić sól od cukru wyszczerzali się, wykonując niezgrabne ruchy i ukazując banalne sztuczki zdolne do obalenia przy użyciu jednego argumentu. Czy rodzice rzeczywiście byli w pełni świadomi na umysłach w chwili uzgadniania miejsca mającego stanowić główną atrakcję jej siedemnastych urodzin? Z każdą przemijającą sekundą wątpliwości co do nieprawdopodobności takowej możliwości diametralnie zbliżały się ku zeru.

Oparła podbródek na dłoni i westchnęła ciężko. Jak długo będzie zmuszona udawać swe pozorne zadowolenie z wieczornego rodzinnego wypadu? W obecnym momencie wolała ominąć tę dołującą perspektywę na skraj zdruzgotanego umysłu, a zamiast tego skupiła wirujące tornado kotłujących się myśli na nie tak dawno dostrzeżonej personie młodego członka tej kompromitującej szajki.

Tajemniczy, pewny siebie, charyzmatyczny, pełen zaskakującej, bliżej nieokreślonej pasji emanującej z niego we wszelkich możliwych kierunkach. Pasji zawstydzającej niejednego mistrza wyjętej spod praw nauki poezji przedstawianej przy pomocy pojedynczych kroków i znaków mających z założenia wynikać z parapsychicznych zdolności aktorów tej niskobudżetowej produkcji.

Istny dramat, którego zarysy zdawały się stawać coraz to bardziej widocznymi w tle blado błękitnego reflektora rzucającego poświatę na pochyloną posturę jakiegoś starszego mężczyzny niezbyt udolnie usiłującego okiełznać niesforne szczenięta błąkające się między nogami żonglującego dziesięciolatka; chuderlawego chłopaczka posyłającego publice pozornie niewinny uśmiech mający świadczyć o nieskazitelności jego osoby. Hanley jednakże wiedziała lepiej; do grona cyrkowego nie dołączają dzieci z dobrych domów, którym ubzdurało się, iż już dziś mogą zostać pomocnikiem wesołego klauna. Ten bezimienny malec dźwigał na barkach własną historię, której zakończenia raczej nie opowiedziałoby się własnej pociesze jako opowieści na dobranoc. Mroczną, smutną, niekiedy nawet i wzruszającą, wszak pod wszelkimi względami nad wyraz niepokojącą.

Pośród salwy niekontrolowanego śmiechu oraz ogólnego zamieszania, kątem oka dostrzegła zarys sylwetki zwinnie przemieszczającej się tuż za skrawkiem grubego materiału służącego za tutejszą kurtynę. Bez namysłu wygładziła zagniecenia powstałe na tkaninie w miarę spokojnie unosząc się z zajmowanego miejsca, by w ostateczności żwawym tempem pomknąć w kierunku na wpół uchylonego rąbka płóciennego namiotu. Ku własnemu zdumieniu, jej serce jak gdyby stało się lżejsze, a stopy zapragnęły doświadczyć niemożliwej do pojęcia grawitacji, by milimetr za milimetrem unosić się minimalnie ponad powierzchnię gruntu. Czuła zapach świeżo skoszonej trawy odrobinę zbyt nachalnie owiewający jej nozdrza; nieposiadające większego sensu wydarzenie oraz jego uczestnicy również pozostali daleko za nią, tym samym zezwalając umysłowi na choć chwilowy spokój i wytchnienie.

Wyciągnęła dłoń, pragnąc zasmakować czyhającego na nią nocnego świata, gdy wtem nieprzyjemnie silny uścisk wybudził ją z dotychczasowego letargu. Zdezorientowana powoli, jakby z nutką nieśmiałości uniosła spojrzenie na czarnoskórego mężczyznę – tego samego, który swym barytonem zapowiedział rozpoczęcie tego niemal katastroficznego pokazu – przyglądającego jej się z wyraźnym zaintrygowaniem.

- Panienko – wyszeptał, w tym samym czasie przenosząc dużą, ciemną dłoń na plecy blondynki, dokładnie między jej łopatki i delikatnie popchnął ku milczącej widowni – zgłosiła się panienka na ochotniczkę.

- Ochotniczkę? – Powtórzyła, jakby pierwszy raz w życiu usłyszała owe słowo, dopiero co zaznajamiając się z jego ostatecznym znaczeniem.

Gotham: Legend of anarchy|| Jerome Valeksa [ZAWIESZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz