Rozdział 6

180 16 50
                                    

Szczerze wierzyła, że kiedy tylko przekroczy próg namiotu, domu infantylnych pomyleńców i mistrzów krętactwa, odczuje niewyobrażalną ulgę – była w błędzie. Księżyc skrył się za nocnymi obłokami, nucąc gwiazdą osobiste serenady. Wiatr muskał jej ciało pobieżnie, jakby z konieczności, nawet trawa wydawała się być zaskakująco chłodna i szorstka. Kłuła gołe kostki, wgryzając się w nagą skórę. Kumulujące się wewnątrz niej emocje splatały się ze sobą kreując tym samym personę zbudowaną z nadmiaru sprzeczności. Czuła, iż w obecnym momencie wystarczyłby wyłącznie jeden konkretny impuls mogący uczynić z niej ludzką bombę zegarową. Frustracja, gniew, a także ociupinka żalu kiełkowały, tym samym tłamsząc krzyk ugrzęzły w krtani, tuż przy samym języku.

Nie miała ochoty na powrót do domu. Wiedziała, co ją czeka gdy tylko drzwi frontowe zostaną zamknięte. Znała cenę, którą przyszłoby jej zapłacić w przypadku niesubordynacji wobec rodzicieli; postanowiła ją zapłacić. Nie żałowała swoich występków. Z drugiej zaś strony nie rozumiała ich, nie znała również podłoża ich powstania. Gniew na ojca? Nuda? Chęć zemsty? Nagle przez umysł przemknęła jej myśl jakoby błyskawica, swym porażającym rozbłyskiem przyćmiewając wszelkie inne. Czy to możliwe, że powódką jej dzisiejszego zachowania była chęć zaimponowania...?

Szelest dobywający się gdzieś z oddali rozstąpił pozostałości rozmyślań niczym chmurę dymu przysłaniającą ostrość widzenia. Z wolna przyzwyczajając się do nocnych barw, wzrok Hanley skupił się na sylwetce, która z każdym wykonanym krokiem nabierała wyrazistszych kontrastów. Księżyc nagle jak gdyby przestał romansować ze swymi podniebnymi kompankami, będąc pewnym, że tutaj czeka na niego znacznie ciekawsze widowisko. Otulił postać swym niepowtarzalnym światłem i dopiero wówczas dziewczyna zdolna była zidentyfikować dotąd nieznajomą posturę.

To był on. Rudowłosy adorator i jedyny prawowicie nazwany komik pośród tej nieporadnie zebranej grupki błaznów. Odziany w białą flanelową koszulę rozpiętą na trzy pierwsze guziki, spodnie od garnituru czarne jak górujące nad nimi niebo oraz spiczaste, perfekcyjnie wypastowane buty. Płomiennorude włosy jeszcze nie tak dawno starannie ułożone, w chwili obecnej kreowały artystyczny nieład nadający nieznajomemu wdzięku i atrakcyjności. Blada, pokryta piegami twarz pod wpływem księżycowego blasku wydawała się być wykonana z najpiękniejszego marmuru; zarys szczęki, kości policzkowe czy bladoróżowe usta zdawały się być dopracowane w każdym najmniejszym szczególe. W swoim niezbyt długim życiu zetknęła się z wieloma inspirującymi ludźmi, ale ten chłopak... miał w sobie coś oryginalnego. Pociągającego. Enigmatycznego i na swój sposób przerażającego. Bo przecież nikt nie mógł być w aż tak zatrważającym stopniu idealny, prawda?

Gdy znalazł się dostatecznie blisko, posłał jej uśmiech pod wpływem którego na chwilę utraciła kontrolę. Ostatkami sił utrzymywała równowagę, w duchu modląc się o zachowanie trzeźwości umysłu. Nie myliła się, określając cyrkowca mianem pewnego siebie – bijąca od niego arogancja pozbawiała ją tchu, przygniatając klatkę piersiową. Powietrze wokół naelektryzowało się swego rodzaju energią przedostającą się do jej krwiobiegu, mknącą korytarzem żył, by podróż swą zakończyć w złaknionym nowych doznań umyśle, w efekcie wywołując wzdłuż ciała blondynki dreszcze przyjemnie utrzymujące ją na granicy między realnością a błogą fantazją. Czy to możliwe by jeden człowiek odznaczał się tak niespotykaną aurą zdolną pochłonąć duszę każdego, kto tylko odważy się zagłębić w uwodzicielskim, mogłoby się zdawać, nawet drapieżnym spojrzeniu?

- Wieczór nie przebiega zbyt pomyślnie? – Jego głos. Barwa budząca zarazem lęk i fascynację. Przełknęła gulę uformowaną w gardle i potarła dłonie o materiał pogniecionej sukienki.

Gotham: Legend of anarchy|| Jerome Valeksa [ZAWIESZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz