Capitulum secundus

2.4K 161 48
                                    

Książę odpiął pelerynę ze swojej szyi powodując, że purpura opadła bezwiednie na posadzkę. Głuchy szelest przeciął ciszę panującą w murach jego komnaty. Przyglądał się sobie teraz w lustrze, mając na sobie tylko czarne, dopasowane spodnie, długie, skórzane buty i śnieżnobiałą koszulę z eleganckim żabotem. Korona już od zakończenia przyjęcia była w specjalnej gablocie do tego przeznaczonej, bowiem ubierał ją tylko, kiedy szedł do ludu.

Stał tak i przyglądał się sobie. Kiedy słyszał te wszystkie komplementy możliwe, że podnosiły one nieco jego ego, ale sam przed sobą nie uważał siebie za takiego bożka, za jakiego go mają. Widział w sobie zwykłego człowieka, któremu może za bardzo poszczęściło, rodząc się w rodzinie królewskiej.

Wetchnął, po czym nie odrywając wzroku od swojego odbicia, zaczął rozpinać kolejne guziki koszuli. Rozpiął ją do końca, jednak nadal pozostawała na jego ramionach. Przejechał spojrzeniem po odsłoniętym kawałku skóry, który został ukazany po rozpięciu koszuli. Dopiero po chwili zsunął ją delikatnie tak, że opadła w ślad za peleryną.

Wokół panowała całkowita cisza. Nawet jeśli ktoś rozmawiał w głębi pałacu, tutaj to nie dochodziło, bowiem mury są na to za grube. Jedynymi źródłami światła są świece porozstawiane po komnacie i pochodnie na ścianach, tworząc żółte, aczkolwiek przyjemne światło i odrobinę ciepła. Jeden profil Louisa był skąpany w łunie ognia, uwydatniając jego kości policzkowe, jak również tworząc piękną kompozycję z jego niebieskimi tęczówkami.

Książę patrzył teraz na swoją lekko umięśnioną klatkę piersiową, skanując wzrokiem każdy jej skrawek. Na jego skórze pojawiła się gęsia skórka, bowiem chłód powiewał od kamiennych murów pałacu. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek poczuje na sobie inne dłonie, niż tylko swoje. Musiał przyznać, że narazie nie spieszyło mu się do tego, gdyż nie podniecała go myśl o dłoniach jakiejś kobiety na sobie. Przejechał wzrokiem po swoich udach nadal odzianych w czarny, obcisły materiał, który uwydatniał jego atuty, chociaż w jego mniemaniu duży tyłek nigdy nie jest pożądany u mężczyzny.

Nie wiedział, dlaczego to robi. Nie wiedział, dlaczego patrzył w lustro, tak dokładnie się sobie przyglądając. Miał wrażenie, że właśnie odkrywa coś w sobie, jednocześnie nie wiedząc co. Nigdy nie przywiązywał wagi do tego, jak wygląda. Przez to, że był kiedyś rycerzem, miał naprawdę ładną muskulaturę, a od jazdy konnej miał postawne uda i wyrzeźbiony tyłek.

Kiedyś był rycerzem.

Był.

Na to wspomnienie przybił wzrok w jedno miejsce na swojej klatce piersiowej. Wzrok miał pusty i beznamiętny, kiedy przyglądał się jednej, podłużnej bliźnie rozciągającej się od miejsca powyżej pępka, do boku. Poniósł swoją prawą rękę i przejechał palcem wskazującym po całej jej długości. Wyczuł małe uwypuklenie pod opuszkiem i westchnął smutno.

Louis był w środku zamętu spowodowanego przez wroga. Swoim mieczem walczył z jednym, a tarczą bronił się przed drugim. Jego wierzchowiec stąpał niespokojnie po ziemi, co jakiś czas podnosząc przednie kopyta tym samym nacierając na wroga.  Kiedy tego, z którym walczył przebił w okolicy serca na wylot, tym samym go pokonując, zaczął walczyć z drugim intruzem. Tego powalił szybciej niż się spodziewał, jednak, kiedy patrzył na ciało spadające z konia, został ugodzony w uszkodzony fragment zbroi. Na szczęście nie spadł z konia, tylko opadł na szyję zwierzęcia, ostatkami sił zaciskając pięści na jego grzywie. Zwierzę zerwało się dzikim galopem, uciekając z pola bitwy, a znikając w czeluściach lasu.

Louis wtedy stracił przytomność z powodu zbyt dużej ilości utraconej krwi, a obudził się w pałacowym skrzydle szpitalnym. Nie wiedział, jak tam się znalazł, ale wiedział, że gdyby nie jego wierny wierzchowiec, prawdopodobnie by go nie było tutaj i teraz. Gdyby został na polu bitwy, ktokolwiek go ugodził w bok nie pogardziłby dobiciem dziedzica tronu.

Od tamtego czasu, czyli od czterech lat (a ma obecnie dwadzieścia trzy) nie uczestniczył w żadnej bitwie. Nie dla tego, że się bał, o nie. On kochał to, a na froncie czuł się jak ryba w wodzie. Uwielbiał wydawać rozkazy, które były doprecyzowane, a każdy się mu podporządkowywał. Był utalentowanym przywódcą i rycerzem, co do tego nie ma wątpliwości, jednak dostał zakaz od swojego ojca, który bał się nie tylko o jedynego dziedzica tronu, ale także o swojego syna, którego kocha. Louis zaprzestał udziału w walkach, zadowalając się tylko sportem jeździeckim, biorąc od czasu do czasu udział w turniejach rycerskich. Mimo wszystko, brakowało mu tego. Walki na kopie są poniżej jego ambicji. Zawsze je wygrywa, dostając oklaski i owacje, jednak on nie potrafił wyczuć dreszczyku emocji, czy jakiegokolwiek ducha rywalizacji.

Ponownie westchnął, przypominając sobie swoją miłość do miecza, który wisiał obecnie na ścianie. Piękny, grawerowany, robiony na zamówienie. Robił wrażenie, był zapierający dech w piersiach. Szkoda, że tak krótko był w użyciu.

Powrócił wzrokiem do blizny na swoim ciele. Nikt o niej nie wiedział. Mimo że poniekąd oszpecała jego ciało, to był z niej dumny. Przypominała mu o tym, o co walczył, a walczył w obronie narodu i honoru.

Oddalił się od lustra, siadając na łożu i ściągając długie buty i skarpety. Ponownie podszedł do lustra, ciesząc się w duchu, że ma na podłodze dywan, który zapobiega spotkaniu gołych stóp z zimnym kamieniem. Ściągnął czarne spodnie, zostając w samych bokserkach, rezygnując z nakładania szat do spania ze względu na duchotę, która panowała na dworze pomimo późnej pory, a którą czuł przez otwarte okno w jego komnacie.

Zgasił większość świec i pochodni, zostawiając tylko jedną zapaloną. Położył się na swoim wielkim łożu, napawając się jego miękkością. Czuł, jak całe zmęczenie z niego schodzi, a mięśnie rozluźniają się. Nie trzeba było dużo czasu, aby zapadł w głęboki sen.

696969
Hejka!

Narazie niezbyt się dzieje, ale postarajcie się wczuć w klimat XV wiecznej Anglii xx

Yours,
LARloveRY

Black knight || LarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz