rozdział • 2

1.7K 222 50
                                    

Ciemne chmury kłębiły się nad miastem od samego rana, dlatego intensywna ulewa późnym popołudniem nikogo nie zaskoczyła. A przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy wracałem do domu swoją codzienną drogą, bezpiecznie ukryty pod parasolem. Na chodnikach nie było żywej duszy. Smagane wiatrem i deszczem drzewa tańczyły chaotycznie, samochody wznosiły fontanny brudnej wody. Chyba właśnie ze zdziwienia zatrzymałem się na widok zupełnie odsłoniętego chłopaka, stojącego na samym środku placu. A może podświadomie zdawałem sobie sprawę, że mam przed sobą Jimina.

Stał z twarzą wzniesioną ku niebu i mokrymi włosami przyklejonymi do czoła. Ubrania przesiąknięte wodą przylegały do jego ciała, a ja desperacko starałem się na niego nie gapić. Jednak, choć wtedy jeszcze nie miałem o tym pojęcia, od samego początku patrzyłem na niego w taki sam sposób, w jaki on patrzył na niebo.

Otrząsnąłem się dopiero, gdy zobaczyłem, jak nagle skulił ramiona i kichnął. Przewróciłem oczami. Mógł sobie romantycznie sterczeć na deszczu, ale musiał tak samo romantycznie przez to zachorować.

- Co ty tutaj robisz? - byłem pewien, że wcześniej mnie zauważył, a jednak sprawiał wrażenie zaskoczonego.

Podobnie jak pierwszego dnia w klasie, nagle zaczął bawić się swoimi rękawami i nieśmiało spuścił wzrok. Z westchnieniem chwyciłem go za łokieć i wciągnąłem pod parasol. Nie musiałem go dotykać, żeby wiedzieć, jak zmarzł w tej ulewie. Nie miał ze sobą żadnej kurtki ani plecaka.

- Chodź - poleciłem krótko.

Co ciekawe, bez żadnych pytań poszedł za mną. Nie mogłem przestać się zastanawiać, czy gdyby na moim miejscu był ktokolwiek inny, też tak łatwo dałby się przekonać. Sam nie wiedziałem, jaką odpowiedź wolałbym usłyszeć.

Zaprowadziłem go do najbliższego suchego miejsca, czyli kawiarni po drugiej stronie ulicy. Oprócz starszego pana ulokowanego w kącie, miejsce świeciło pustkami. Z głośników sączyła się cicha muzyka fortepianowa, a na każdym stole stały świeże kwiaty. Uprzejma kelnerka użyczyła nam koca, żeby Jimin mógł się nim owinąć. Zamówiłem dla niego rozgrzewającą herbatę i wtedy przemówił po raz pierwszy.

- A co z tobą? - spytał tak cicho, aż zwątpiłem, czy się nie przesłyszałem.

- To nie ja przed chwilą tańcowałem w deszczu - przypomniałem mu, na co kelnerka roześmiała się perliście. Jimin wtulił głowę w ramiona i szczelniej okrył się kocem. - No dobra, wezmę wodę.

- To ja też.

- Nie, ty musisz się rozgrzać.

- Ty też - wymamrotał, wpatrując się w blat stolika.

- Dwie herbaty? - uśmiechnęła się kelnerka, najwyraźniej biorąc jego stronę.

- Niech będzie. - Po raz kolejny przewróciłem oczami.

Jimin uśmiechnął się pod nosem, nieśmiało unosząc wzrok. Rozgrzewająca herbata chyba nie będzie mi potrzebna.

W ciszy czekaliśmy na nasze (moje) zamówienie i próbowałem się sam przed sobą wytłumaczyć, dlaczego nie zostawiłem tego chłopaka na deszczu i po prostu nie poszedłem do domu. Dziewczyna postawiła przed nami dwie filiżanki z ciastkami dołożonymi na talerzyku. Mrugnęła do mnie, zanim wróciła na zaplecze. Nie byłem pewien, jak to interpretować.

- Dziękuję - wymamrotał Jimin, po czym znowu kichnął.

Wzruszyłem ramionami. Chyba nie było za co dziękować, skoro i tak się rozchorował.

- Jeszcze raz. - Pochyliłem się nad stołem. - Co ty właściwie tam robiłeś?

W absolutnym skupieniu wsypał do swojej herbaty dwie łyżeczki cukru. Straciłem nadzieję na odpowiedź, ale po raz kolejny mnie zaskoczył.

- Nie tańczyłem - odparł w końcu.

- Przecież wiem.

- Ale tak powiedziałeś.

Bezwiednie się uśmiechnąłem. Nie sądziłem, że mój głupi komentarz tak bardzo go dotknie. Na widok mojej miny na jego jasnych policzkach znowu rozkwitły rumieńce. Kolejny raz pomyślałem o wiśniowych drzewach.

- Po prostu... - urwał nagle, jakby nie był pewien, gdzie powinien zacząć.

Oparłem łokieć na stole i wsparłem głowę na dłoni, nie odrywając od niego wzroku. Cierpliwie czekałem na kolejne słowa. Na jego głos.

- Musiałem wyjść - dokończył zwięźle.

- W ulewę bez parasola?

- Bardzo koniecznie musiałem wyjść - uzupełnił.

- Skąd?

- Hm?

- Skąd musiałeś wyjść?

Posłał mi przeciągłe spojrzenie.

- Z domu - odparł krótko.

Na chwilę zaniemówiłem i z konsternacją patrzyłem, jak miesza cukier w filiżance.

- Pokłóciłem się z tatą - dodał, chociaż wcale nie pytałem.

- To przykre - odparłem ostrożnie.

- Zdarza się.

Z zewnątrz dobiegał miarowy dźwięk padającego deszczu. Spojrzałem na szybę ociekającą kroplami i wciąż próbowałem zrozumieć, co właściwie tutaj robię. Jimin z powrotem zwrócił moją uwagę, nieznacznie odchrząkując.

- Może to dziwne pytanie, ale... co myślisz o Znamionach?

Filiżanka zamarła w połowie drogi do moich ust. Odrobinę szerzej otworzyłem oczy i moje serce na chwilę się zatrzymało.

- Co masz na myśli? - odparłem, próbując powstrzymać niespodziewane drżenie głosu.

- Em... znasz tą historię o... o Słońcu i Księżycu? - znowu wbił wzrok w blat stołu i zacisnął dłonie na kocu.

Odruchowo skinąłem głową. Każdy znał historię o tym, jak Słońce i Księżyc byli pierwszymi Przeznaczonymi i to na ich podobieństwo na naszych ciałach pojawiają się bliźniacze znaki. To tylko kolejna z bzdurnych historyjek próbujących wyjaśnić naszą bezcelową egzystencję, ale tą akurat lubiłem.

- Nie rozumiem jej. - Jimin potrząsnął głową.

- To znaczy? - Zmarszczyłem brwi.

- Dlaczego oni mają być Przeznaczonymi, skoro nigdy się nie spotykają? Niebo jest takie ogromne, a jednak nie są w stanie obydwoje się na nim pomieścić.

Ogarnął mnie nieokreślony smutek.

Opanowałem chęć owinięcia Jimina kocem po same uszy i zapewnienia go, że wszystko będzie dobrze, ponieważ potrzebował w tej chwili czegoś zupełnie innego. Zacząłem szukać w pamięci, o czym w dzieciństwie opowiadała mi mama. Uśmiechnąłem się do wspomnień.

- Są Przeznaczonymi - powiedziałem powoli, ważąc każde słowo. - ponieważ każdego ranka i każdego wieczoru jedno z nich umiera, żeby drugie mogło żyć.

Ująłem filiżankę w dłonie i przejrzałem się w moim rozedrganym odbiciu.

- Nie mogą się dosięgnąć, ale bez siebie nawzajem nie istnieją - szepnąłem.

Na chwilę pogrążyłem się wśród bezkształtnych myśli i wspomnień zdarzeń, których nigdy nie przeżyłem. Ale obecność Jimina była intensywniejsza od wszystkiego, czego do tej pory doświadczyłem. Dlatego wreszcie uniosłem wzrok. I poczułem, jak moja fasada zaczyna się kruszyć.

Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, w których wyraźnie odbijała się gonitwa myśli. I chociaż nie uważałem, żeby moje wyjaśnienie opowiastki na dobranoc było w jakikolwiek sposób odkrywcze albo szokujące, odniosłem wrażenie, że od tamtej pory pojawiła się między nami bardzo konkretna przestrzeń. Przestrzeń czekająca na to, żeby ją wypełnić. 

moonstruck • vmin soulmate auOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz