Magnus
„Boże, co ja najlepszego uczyniłem"- takie oraz inne myśli kotłowały mi się w tej pustej głowie, gdy siedziałem oparty plecami o drzwi Alexandra. Usłyszałem nasilający się stukot obcasów, więc wstałem i otarłem kilka łez, wolno skapujących po policzku. „Ja,wielki czarownik Brooklynu, skończyłem płacząc pod drzwiami jakiegoś małolata. Trzeba trochę ogarnąć dupę". Podczas mojego wewnętrznego monologu Isabelle pojawiła się obok mnie. Była zdziwiona, ale przybrała maskę zawsze radosnej, młodszej siostry.
-Co tutaj robisz?- spytała lekko przekrzywiając głowę w lewo.
-Yy, no, ten, ja... Ja sprawdzałem właśnie ściany, czy oby na pewno nie wymagają wsparcia- powiedziałem dotykając ścian i myśląc, jakim idiotą jestem- tak, właśnie, sprawdzałem tylko ściany- powtórzyłem- są... w porządku... więc ja będę iść...
-Krwawisz, nigdzie nie idziesz, chyba że ze mną po apteczkę- jej ton był tak stanowczy, że nawet nie podejmowałem prób protestu tylko dałem się zaciągnąć do pobliskiego pomieszczenia.
Wszędzie były porozwalane ubrania i broń. Nigdy nie pomyślałbym, że to pokój tej dziewczyny, ponieważ w odróżnieniu od niej pokój Alexandra był uporządkowany na najwyższym poziomie. Mimo, że byłem tam zaledwie kilka sekund zauważyłem wiele książek, poustawianych kolorystycznie na półkach. Łóżko, pościelone jak w hotelu (ale nie Dumort, wampiry niezbyt dbały o nieużywane części budynku), a na szafkach i parapetach nie widać było kurzu.
-Gdzie to jest...- z zamyślenia wyrwał mnie głos Izzy- jestem pewna, że gdzieś tu była- powiedziała przerzucając kolejne ubrania z ziemi- no nic, chodźmy do Aleca.
-Nie!- zerwałem się z łóżka- proszę...
-Nie mamy wyboru, tracisz za dużo krwi- powiedziała unosząc kąciki ust, mimo że wiedziała, że z takiej ranki nie da się wykrwawić.
-Kiedyś cię uduszę, ale tak, abyś cierpiała- szepnąłem do siebie.
-Przepraszam? Chyba nie usłyszałam- zakończyła dyskusję z uśmiechem.
Wyszliśmy na korytarz i pokierowaliśmy się pod drzwi chłopaka. Telefon Izzy PRZYPADKIEM zadzwonił, więc dała mi znak ręką, abym szedł sam. Zapukałem w drzwi, obawiając się reakcji, jednak usłyszałem ciche: „wejść", więc tym razem najpierw uchyliłem drzwi i odczekałem kilka sekund.Tak jak się spodziewałem w drzwi coś uderzyło, a dopiero później wszedłem do środka.
-Znowu pan prawie umrzyj, ale się upij?- powiedział prześmiewczo Alec, a w jego niebieskich niczym niebo oczach zapłonęły dziwne iskierki.
-Izzy poprosiła mnie o apteczkę- powiedziałem słabo- rozciąłeś mi skroń- ostatnie słowa powiedziałem bardzo cicho.
-Oh, rozumiem, wolisz klasyczne whisky czy posypane brokatem?
-Alexander, ja nie chciałem, Ragnor...
-Ah, a więc twój przyjaciel?!-w jego oczach płonęła nienawiść- więc czemu nie idziesz do niego?- wstał z łóżka podchodząc do swojej biblioteczki- zmarnowałem cały dzień- wziął pierwszą książkę- cały, calutki cholerny dzień- rzucił nią we mnie- aby pomóc pewnemu Podziemnemu- rzucił kolejną, na co mu pozwoliłem- który jak tylko wyzdrowiał- kolejna książka poleciała- uchlał się z przyjacielem- teraz rzucał dwoma książkami na raz- i pomyśleć, że myślałem, że jesteś inny, a ty tak jak wszyscy wykorzystałeś mnie- teraz usiadł na ziemi z książką w ręku- i pomyśleć że mi zależało...
-Zależało ci?-powiedziałem cicho podchodząc do niebieskookiego- Alexandrze, tak bardzo przepraszam...
-Już nie ważne- powiedział odwracając wzrok i podnosząc się z ziemi- apteczka jest tam.
Poszedłem w kierunku wskazanym przez bruneta i zabrałem małe pudełeczko z krzyżem. Wychodząc spojrzałem jeszcze raz na Alexandra ze smutkiem, po czym zamknąłem za sobą drzwi. W korytarzu nadal stała Izzy, ale teraz była zła i rozczarowana, jednak gdy mnie ujrzała na jej twarzy zagościł lekki, choć fałszywy uśmiech. Rozłączyła się szybko i usłyszeliśmy narastające krzyki jakiegoś osobnika. Zza rogu wyłonił się najmłodszy z rodziny Lightwoodów, Max, którego miałem okazję poznać już wcześniej. Jego rękaw się palił, co było powodem całego zamieszania. Bez zastanowienia wyczarowałem wodę, którą oblałem rękę chłopca na co on zareagował szerokim uśmiechem.
-Dzięki, runy mi się pomieszały- powiedział, a jego oddech powracał do normy.
-Nie ma sprawy, mi magia też na początku nie szła. Raz jak chciałem przenieść się przez Bramę do Paryża, wylądowałem w Peru, skąd zostałem wygnany pod karą śmierci- pocieszyłem go nieumiejętnie, ale gdy chciałem pochylić się aby pogłaskać go po głowie poczułem nieziemski ból w brzuchu, że aż skuliłem się na ziemi.
Przyłożyłem rękę w to miejsce, a po chwili zobaczyłem całą dłoń we krwi. Pod wpływem magii moje rany się otworzyły. Izzy odepchnęła Max'a na bok po czym odsłoniła moją koszulę. Sądząc po wyrazie jej twarzy rana wyglądała paskudnie. Dziewczyna zdjęła skórzaną kurtkę i przyłożyła do mojego brzucha.
-Trzeba będzie to szyć, Max leć po Aleca!- krzyknęła zdecydowanie, a ja nie miałem prawa protestować. W ostatnich dniach mój stan strasznie się pogorszył.
Usłyszałem tupot stóp, a po chwili nachylały się nade mną dwie postacie o niebieskich oczach.
-Biorę go do siebie, Iz, chodź ze mną, Max, do swojego pokoju- zadecydował Alexander biorąc mnie w ramiona- Izzy leć jeszcze po jakieś bandaże, chusty, cokolwiek.
Zaniósł mnie do swojego pokoju, po czym położył na swojej śnieżnobiałej pościeli.
-Pobrudzę ci łóżko, połóż mnie na ziemi- szepnąłem, ponieważ zrobiło mi się głupio.
-Cicho baranie- powiedział niezbyt przyjemnie- gdzie ja położyłem...
-Rób na żywca, zniosę- uśmiechnąłem domyślając się, że chodzi o znieczulenie, gdyż reszta rzeczy leżała już przy mnie.
-Chodziło o resztki nadziei, ale niech będzie. Masochista- powiedział po chwili do siebie.
-Hah...
Potem czułem tylko ból, ale widok bruneta, pochylającego się nade mną dodawał mi sił.
~*~
powracam do akcji kochani xD
CZYTASZ
Zakazana miłość || Malec
FanficKolejne fanfiction o malecu, ale czy na pewno takie jak każde l inne?