Owen od najmłodszych lat wiedział dokładnie czego chce. W środku nocy, wyrwany z najgłębszego snu, potrafiłby wyrecytować swoje największe marzenie bez jednej chwili zawahania. Ojciec, zanim, jak to się mówi, wyszedł po papierosy i zniknął na resztę jego dotychczasowego życia, pokazał mu nagrany na starym VHS-ie koncert Guns's'Roses. Kamera często uciekała od zespołu, żeby pokazać ludzi pod sceną i Owen do tej pory pamiętał, co wtedy poczuł. Dreszcz przeszedł go od czubka głowy aż po koniuszki palców, kiedy spojrzał na wielotysięczny tłum wykrzykujący na całe gardło te same słowa, jedne słowa.
- To byłoby życie - wybełkotał jego staruszek, w którego krwi płynęła już któraś butelka piwa. A może wódki, tego Owen nie pamiętał dokładnie, chociaż niejednokrotnie myślał, że jednak musi mieć coś wspólnego z ojcem, skoro w tamtej chwili ubrał jego pragnienie w słowa.
To byłoby życie.
I takiego właśnie życia zapragnął dla siebie. Podróży z miejsca w miejsce, tłumów skandujących jego imię, imprez do białego rana.
Niestety, rzeczywistość rzadko kiedy dogania marzenia. Zwłaszcza, kiedy nie ma się grosza przy tyłku i mieszka się w zapomnianej przez bogów i ludzi dziurze na końcu świata, do której nawet gazety docierają z jednodniowym opóźnieniem. Ale Owen był uparty i wierzył, że wystarczy naprawdę czegoś pragnąć, żeby osiągnąć cel.
Na pierwszą gitarę zarobił w trzy miesiące, myjąc samochody, kosząc trawniki i odprowadzając wózki w jedynym dużym markecie w mieście. Była stara, obdrapana i nie dało jej się porządnie nastroić, ale Owen wyznaczył sobie cel i miał zamiar do niego dotrzeć, choćby cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu. Miał ją zresztą do tej pory. Wisiała na ścianie w salonie, obok wszystkich jego kolejnych gitar z których już nie korzystał, ale nie miał serca wyrzucić i przypominała mu o tym chłopcu, którym kiedyś był i o jego marzeniu.
Kiedy tylko skończył szesnaście lat, spakował cały swój niewielki dobytek, który zmieścił się w wytartym wojskowym plecaku, nie licząc gitary, którą wziął pod pachę. Na pożegnanie pokazał środkowy palec szaremu budynkowi liceum, do którego powinien uczęszczać jeszcze przynajmniej dwa lata i bez żalu wyszedł na autostradę, żeby złapać stopa. Gdziekolwiek, byle dalej, do cywilizacji.
W stronę swojego marzenia.
Nikt go nigdy nie szukał, bo matka była wprawdzie lepsza od ojca - w końcu nie odeszła - ale niewiele. Czasem zastanawiał się czy jeszcze żyje. I kiedy zauważyła, że zniknął. I czy odczuła wtedy ulgę, czy może jednak smutek. Zazwyczaj jednak nie zawracał sobie tym głowy.
Może gdyby skończył szkołę, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Może gdyby rzucił się w tą całą przedwczesną dorosłość z jakimś planem, mniej pochopnie, jego życie byłoby teraz inne. Po latach naprawdę ciężko stwierdzić.
Może zabrakło mu uporu i talentu, a może po prostu życie to nie katalog wysyłkowy Macy's i nie wystarczy naprawdę mocno czegoś pragnąć, żeby to dostać.
W każdym razie teraz Owen dobijał już do trzydziestki i nikt nie skandował jego imienia. Nadal grał, oczywiście, gra na gitarze była dla niego jak oddychanie, ale rzadko myślał już o tym chłopcu i jego marzeniu. Tylko czasem puszczał sobie ten sam koncert, choć już nie z kasety, a później pił aż do rana, użalając się nad samym sobą. Niewiele wyszło z jego planów. Nigdy nie pojechał w trasę a jego pierwsza i jedyna jak do tej pory płyta, sprzedała się w niewielkim nakładzie. Grywał z zespołem w pubie na rogu ulicy w każdy wtorek i czwartek, nawet nie w sobotę czy piątek, kiedy było najwięcej ludzi, tylko w tygodniu i znali go jedynie stali bywalcy. Z rzadka proszono ich o jakiś support, ale tego nienawidził najbardziej. Nie chciał być zapchajdziurą. Chciał, żeby ludzie przychodzili dla niego. Tymczasem wiedział doskonale, że wszyscy obecni tylko czekają, aż jego zespół zniknie ze sceny.
Przez większość czasu ledwo wiązał koniec z końcem. Pił za dużo, jadł za mało i chwytał się dorywczej roboty, żeby stać go było na wynajem obskurnej kawalerki nad knajpą z wietnamskim żarciem, w której wiecznie śmierdziało sajgonkami.
Niewiele to wszystko mało wspólnego z jego marzeniem.
Tej dusznej, sierpniowej niedzieli, siedział w prawie pustym pubie Casablanca na rogu, tym samym, w którym grywał we wtorki i czwartki, użalając się nad sobą i przepijając jednocześnie ostatnie pieniądze, jakie mu zostały. Nie byłoby go stać i na to, gdyby nie znał właściciela. Rick, kiedy był w lokalu, pozwalał mu pić za bezcen, praktycznie bez marży i to było jedną z niewielu zalet grania w tym miejscu.
Poza faktem, że w ogóle mógł grać, oczywiście.
Rick nie przypominał może Humphrey'a Bogarta, ale pozwalał mu tu przesiadywać, kiedy Owen miał dość myślenia o sajgonkach i - w przeciwieństwie do reszty barmanów - nie miał nic przeciwko molestowaniu oldschoolowej szafy grającej w kółko i w kółko, tymi samymi starymi, wytartymi szlagierami rockowymi, którymi muzyk lubił się katować. Nie odzywał się nawet wtedy, kiedy Owen bezceremonialnie otwierał urządzenie od tyłu, żeby dostać się do wrzucanych do środka pieniędzy. Zresztą, nigdy ich nie kradł. Wrzucał tylko znów do szafy, po kolei, po jednej, żeby muzyka nigdy nie cichła.
- Puściłbyś coś, czego nie słuchały dinozaury! - ryknął ktoś, niezadowolony, za jego plecami, kiedy z głośników, po raz dziesiąty tego wieczora, poleciało "Paradise city", ale Owen nie raczył nawet się odwrócić. Wycelował tylko mniej-więcej w stronę, z której dobiegał głos i pokazał delikwentowi środkowy palec, w głębokim poważaniu mając jego zdanie, osobę i to, czy podniesie się, żeby mu wpierdolić.
W tym samym czasie drzwi do lokalu skrzypnęły cicho, zbyt cicho, żeby ktokolwiek mógł to usłyszeć przez gwar i muzykę. Razem z powiewem gorącego nocnego powietrza, do środka wemknął się ktoś, kogo Owen nie zaszczycił nawet jednym spojrzeniem. Ktoś, o kim nie wiedział, że stanie się kamieniem milowym w jego życiu.
Kamienie milowe pojawiają się po cichu.
Kamienie milowe nie krzyczą.
I czasem łatwo je przegapić.
CZYTASZ
✔ Malutcy, pokruszeni ludzie | YAOI
RomanceTheodore wiedział doskonale, że nie jest do końca normalny i że nie jest normalnym to, na co pozwala, za choć jedno przychylne spojrzenie i za czuły dotyk od czasu do czasu. Czasem, z rzadka, płakał nad własnym losem, ale tylko wtedy, kiedy nikt nie...