Theodore obudził się dokładnie tak jak zasnął. Z twarzą wciśniętą w mokrą od łez koszulkę olbrzyma, pierwszy raz od dawna nie czując lęku. Czuł zapach sajgonek, tanich fajek i alkoholu, który w pewnym momencie rozlał na świeżą pościel. Gitara leżała zapomniana na podłodze, obok kanapy.
Zastanawiał się, czy Owen tkwił tak przez całą noc, na siedząco, żeby go nie zbudzić. Zastanawiał się co robi teraz Erick. Czy go szuka i czy, we wściekłości, zamienił już ich mieszkanie w ruinę. Zastanawiał się co będzie, kiedy tam wróci, jak bardzo będzie żałował swojego chwilowego buntu. Zastanawiał się, czy jego siostra nie miała racji mówiąc, że Erick kiedyś go zabije i czy to przypadkiem nie będzie właśnie ten dzień. Bał się włączyć telefon.
Znamy miliardy sposobów na spierdolenie sobie życia. Potrafimy pogrążać się w niedoli, kopać samych siebie i grzebać w ziemi dołki, w które wpadamy i nie umiemy się wydostać. Znamy milion własnych wad, rozgrzebujemy swoje niepowodzenia, tratujemy cały nasz optymizm i każdą iskrę radości, która pojawi się na horyzoncie. W pierdoleniu sobie życia jesteśmy naprawdę doskonali. Szczęście urasta do rangi mitu, czegoś nieosiągalnego.
Zapominamy, albo nigdy nie mieliśmy okazji nauczyć się, jak bardzo życie różni się od egzystencji. Byle do autobusu, byle do piętnastej, byle do piątku, byle do wypłaty, byle do wakacji, byle jak.
A tymczasem, jedną z rzeczy, której nie uda nam się odzyskać jest czas.
- Mogę tu zostać? - ledwie ta myśl ukształtowała się w głowie Theodore'a, a już uformowała się w pytanie, na końcu jego języka. Nie miał nawet pewności, czy olbrzym nie śpi, czy go słyszy. Wiedział, że musi zapytać. - Tylko na kilka dni.
- Nie wiesz nawet, jak się nazywam.
- Nie wiem - przyznał, podnosząc się do siadu i patrząc w przytomne, brązowe oczy.
Owen pomyślał o ciszy w mieszkaniu i o wszystkich tych chwilach, kiedy od niej uciekał. O wszystkich nocach które spędził, rozdrapując własne rany i niepowodzenia, słuchając w kółko i w kółko tych samych płyt. Myślał o tym, że nie ma nic poza graniem i wiedział, że decyzja została podjęta już w momencie, w którym jasnowłosy rozbitek zadał swoje pytanie.
- Kto by pomyślał, że ten syf może być czyimś portem - wymruczał sam do siebie i nie miało najmniejszego znaczenia to, że Theo go nie zrozumiał. - Owen - dodał po chwili. - Nazywam się Owen.
- Theodore. Theo.
Podali sobie dłonie, w pełnej powadze. Jedna wielka, koścista, z opuszkami stwardniałymi od uderzania w struny, znalazła drugą, drobną, pokrytą piegami dłoń. Spojrzeli sobie w oczy i Owen pierwszy parsknął śmiechem.
- A to ci historia - wymruczał, kiedy Theo mu zawtórował. Nie pamiętał kiedy śmiał się po raz ostatni, ale śmiech odjął mu kilka ładnych lat. Theodore nie podejrzewał go nawet o to, że potrafi się śmiać.
Długo leżeli, z nogami w górze, opartymi o ścianę, paląc szluga za szlugiem. Trochę rozmawiali, głównie o życiu i przeszłości, ale nie za wiele. Przez większość czasu milczeli, każdy ze swoimi myślami zastanawiając się, jak do cholery do tego doszło.
Nie łączyło ich kompletnie nic. Nic poza tym, jak bardzo byli pogubieni i jak bardzo potrzebowali się czegoś uchwycić. Czegokolwiek. Najlepiej czyjejś dłoni.
Głównie milczeli, bo wielkie słowa nie wypływają z ust malutkich, pokruszonych ludzi. Nie były im zresztą potrzebne.
Chyba, ale tylko chyba, strzelę jeszcze kiedyś epilogiem. Tak myślę. Albo resztę dopiszcie sobie sami.
I jak? Taka trochę przydługa średniaweczka, przerost formy nad treścią, ale chyba da się przeczytać.
Cóż, da się, skoro to czytasz ;).
CZYTASZ
✔ Malutcy, pokruszeni ludzie | YAOI
RomanceTheodore wiedział doskonale, że nie jest do końca normalny i że nie jest normalnym to, na co pozwala, za choć jedno przychylne spojrzenie i za czuły dotyk od czasu do czasu. Czasem, z rzadka, płakał nad własnym losem, ale tylko wtedy, kiedy nikt nie...