4. Rozbitek i olbrzym

2K 339 11
                                    

Erick musiał wyczuć, że tym razem przesadził. Musiał to dostrzec w oczach Theo, kiedy następnego dnia znalazł go skulonego na kanapie w salonie. Bo Theodore w końcu wrócił do domu. Dokąd miał pójść? Ale pierwszy raz odkąd ze sobą zamieszkali, nie przyszedł do łóżka, nie zwinął się nawet na jego skraju, jak po najgorszych awanturach, chociaż był pewien, że nie zaśnie na tej kanapie.

Cóż... Pewnie w łóżku też by nie zasnął.

Erick już dawno przestał przepraszać. Na początku, po każdym wybuchu, zasypywał chłopaka kwiatami i przeprosinami, błagał i przysięgał, że się zmieni. Po trzech latach bierności swojego partnera, zaczął przechodzić nad tymi awanturami do porządku dziennego. Theo i tak nic nigdy nie robił.

Ale tego dnia, kiedy znalazł go na kanapie, przeprosił. Kajał się, przyrzekając, że zgłosi się na terapię, obsypując siniaki czułymi pocałunkami tak długo, aż ramiona Theo zadrżały i łzy popłynęły z jego oczu, zmywając całe obrzydzenie poprzedniego wieczoru.

- Nigdy więcej - wyszlochał, chociaż jego słowa były puste i obaj doskonale o tym wiedzieli.

- Nigdy więcej - przytaknął mu gorliwie Erick.

Słowa Theo były puste, jak słowa Ericka, ale obaj, choć przez chwilę, chcieli sobie wmówić, że będzie zupełnie inaczej.



Owen szybko wyrzucił jasnowłosego rozbitka ze swoich myśli i pamięci. Miał zbyt wiele własnych zmartwień i problemów, zbyt był zajęty wypełnianiem pustych - jak słowa, które padły dwie ulice dalej - dni. Ostatnio ciągle był zajęty, musiał być, żeby spędzać jak najmniej czasu sam ze sobą. 

Coraz ciężej znosił ciszę. Nigdy jej nie lubił, ale teraz stała się groźna, drażniąca, swędziała jak wysypka.

Może gdyby stanął z Theo twarzą w twarz, może gdyby Theo miał na sobie bordową koszulkę, umiałby umiejscowić jego osobę w czasie i przestrzeni, ostatnio rozmytej przez zbyt wiele alkoholu. Ale mignęli sobie tylko, widząc się kątem oka, na ulicy pod wietnamską knajpą z której Theodore właśnie wychodził, zaopatrzony w papierową torbę pełną jedzenia, a którą Owen minął obojętnie, jak co dzień. 

Nie nastąpiło nic nad wrażenie, że gdzieś kiedyś widział tę twarz, jak zapomniane słowo, które utknęło na końcu języka. Słowo które szybko wypadło mu z głowy, kiedy tylko na horyzoncie pojawiła się Casablanca.



Eric nie zawsze był zły. W przerwach pomiędzy wybuchami, naprawdę dbał o Theo. Może gdyby poszedł na terapię, może gdyby zaczął nad sobą pracować... Ale nie poszedł i nie zaczął, mimo składanych wśród błagalnych jęków przyrzeczeń.

Theodore i tak był zaskoczony, że wytrzymał tak długo. Na tyle długo, że w jego głowie pojawiła się zdradliwa myśl... Bardziej nadzieja. Bo może już wycierpiał wystarczająco dużo. Może już odpokutował wszystkie grzechy ze swoich poprzednich żyć. Może już teraz będzie lepiej?

Nie zauważył Owena wtedy, przed restauracją, przechodził za to kilka razy obok Casablanki i za każdym razem zaglądał przez okno, zastanawiając się, czy wejść do środka. Nigdy tego nie zrobił, ale widział Owena, zawsze opartego o szafę grającą, zawsze z pełną szklanką przed nosem. Przez myśl przeszło mu, że za dużo pije i chwilę zastanowił się nad tym, przed czym próbuje uciec ten chudy olbrzym i jak daleko musi to być, skoro nie da rady dobiec tam, na tych swoich długich nogach. 

Może powinien go zapytać?

Może zabrałby go ze sobą.

Raz jeden tylko widział go bez alkoholu. To było jakoś w środku tygodnia i jego uwagę przyciągnął brak muzyki wypływającej przez otwarte na oścież drzwi. Czyżby olbrzym uciekł w końcu?

Theo odważył się zajrzeć nieco głębiej niż zwykle, nadal jednak nie stawiając stopy na barowej podłodze i dostrzegł Owena, razem z trzema jemu podobnymi mężczyznami, rozstawiających na prowizorycznej scenie instrumenty i walczących z kilometrami kabli. Kiedy zobaczył gitarę w dłoniach mężczyzny, przypomniał sobie o jego kolczyku i nagle to wszystko nabrało większego sensu. Przestał być takim strasznym indywiduum.

Teraz był tylko masłem. Którego rozbiegane, brązowe oczy patrzyły na coś, co znajdowało się poza zasięgiem wzroku Theo, po drugiej stronie lokalu.

- Podkręć! - zawołał mężczyzna i uderzył w struny gitary, lekko, z wyczuciem, jakby dotykał ukochanej osoby.

W tym momencie postanowił, że kiedyś wejdzie do środka i posłucha jak Owen gra. Tylko jeszcze nie teraz, nie dziś. Dziś musiał wrócić do domu, jak najszybciej, Erick ostatnio chodził coraz bardziej zirytowany.



Kiedy Owen tego samego wieczoru wracał do domu, nawet przez myśl mu nie przeszło, że jadąca na sygnale karetka pędzi po pewnego jasnowłosego rozbitka, znajdującego się o krok od decyzji o rzuceniu się z klifu w morze. Nie był zresztą w stanie rozmyślać o niczym głębszym, bo kilka głębszych miał już za sobą. Czy może raczej o kilka za dużo. 

Prawie zginął pod jej kołami, bo nie rozejrzał się, zanim wszedł na pasy, przyprawiając kierowcę niemal o zawał, a ratowników o kilka siniaków.



Żaden z nich nie wiedział, że w dwa tygodnie później jechali jednym pociągiem metra, w dwóch sąsiednich wagonach, zwróceni plecami do siebie, Owen ze słuchawkami na uszach a Theo próbując czytać książkę, której trzymanie utrudniał mu zagipsowany bark. Nie wiedzieli, bo gdy wysiedli rozeszli się w pośpiechu, każdy do innego wyjścia na powierzchnię. 

Ich ścieżki przecinały się codziennie. Kupowali fajki w tym samym sklepie, od tego samego pryszczatego sprzedawcy. Owen czasem grał dla napiwków w parku, do którego Theodore przychodził zawsze, kiedy potrzebował zebrać myśli, tylko siadał po drugiej stronie okrągłej fontanny w której pływały kaczki. Poszli nawet na ten sam film, to tego samego kina i na tą samą godzinę. Seanse dzielił tylko jeden dzień.

I żadna siła wyższa nie zainterweniowała. Nie uśmiechnął się do nich ani los, ani przypadek, zupełnie, jakby wcale nie byli sobie pisani.

✔ Malutcy, pokruszeni ludzie | YAOIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz