3. Spotkanie

2.2K 340 10
                                    

Theodore nadal był roztrzęsiony. Liczył po trosze, że nocne powietrze pozwoli mu się uspokoić, ale tej nocy nie było w nim nic rześkiego ani oczyszczającego. Było duszne, mdląco-słodkie i przesiąknięte spalinami. Gęste jak nigdy, smakujące rozgrzanym asfaltem, wdzierało mu się od ust jak woda, niemal tamując oddech. Nie był w stanie porządnie się nim zachłysnąć. Więzło mu w gardle, lepkie i wilgotne, kiedy tak stał przed kamienicą w której mieszkali z Erick'iem, zastanawiając się w którą stronę pójść.

Nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić. Zapomniał nawet, że miał zamiar kupić papierosy. Wiedział tylko, że nie chce tam wrócić, jeszcze nie. Nie kiedy wciąż czuł każdego siniaka i każde otarcie.

Przez chwilę rozważał nawet telefon do siostry, ale szybko wyperswadował sobie z głowy ten pomysł. To byłby błąd, tak samo jak powiedzenie jej o tym, jaki Erick był naprawdę. A Theo nie był jeszcze gotów na prostowanie swojego życia. Nie wierzył też, że czeka na niego coś lepszego, niż to, co znał do tej pory. Wierzył, że tam, za granicą do której zbliżył się właśnie niebezpiecznie, czeka tylko samotność, nieprzespane noce i litanie niepowodzeń.

Nie poradziłby sobie sam. Mgliście zdawał sobie sprawę z tego, że nie potrafiłby już żyć normalnie.

Ale nie mógł wrócić do mieszkania, jeszcze nie teraz, dlatego rozejrzał się bezradnie, przeczesując włosy wolną dłonią, tą, w której nie trzymał portfela. Z obrzydzeniem zauważył, że zostało na niej kilka jasnych kosmyków - Erick musiał je wyrwać przy którymś z kolei mocniejszym szarpnięciu. To mu przypomniało, że przed wyjściem nawet nie spojrzał w lustro, ale może to i lepiej, na pewno wyglądał żałośnie.

Na pewno tak właśnie się czuł.

Po krótkim zastanowieniu wcisnął portfel do kieszeni - tylko tego brakowało, żeby ktoś go napadł - i skręcił w prawo. Wszystkie sklepy w pobliżu były zamknięte o tej godzinie, ale dwa skrzyżowania dalej znajdował się bar. Chyba Casablanca. Theodore nigdy wcześniej w nim nie był, bo Erick nie lubił, gdy wychodził z domu,a  on nie lubił wychodzić z Erickiem, więc nie miał pojęcia, czy jeszcze jest otwarty. 

Ale przecież i tak nie miał co ze sobą zrobić.



Bar faktycznie był otwarty, ale gościł jedynie weteranów i niedobitków. W środku był tylko barman, dwie małe, pijane grupki modlące się do kufli z piwem, żeby same się napełniły i jakiś facet oparty o szafę grającą która skrzypiała tak, że ciężko było rozpoznać piosenkę. Theodore nie mógł tego wiedzieć, ale nie była to wina sprzętu. Po prostu Owen tak często odpalał tę płytę, że zdarła się już prawie całkowicie. 

- O kurwa.

Barman tylko na niego zerknął, znad książki którą próbował czytać, mimo głośnej klienteli i jeszcze głośniejszej muzyki i od razu odłożył tomiszcze. Brwi podjechały mu tak wysoko, że zapewne skryłyby się we włosach, gdyby takowe miał na głowie, co tylko upewniło Theodore'a w przekonaniu, że musi wyglądać fatalnie.

- Ci ci się stało? Zadzwonić po policję?

Wychodzenie z domu było chyba złym pomysłem, ściągał zbyt duże zainteresowanie. Mógł się chociaż przeczesać i użyć korektora, jeśli koniecznie musiał palić. I pewnie powinien zmienić koszulkę na taką, która nie byłaby rozdarta. Nie miał jednak do tego głowy, nawet przez myśl mu to nie przeszło.

Przełknął gulę formującą się w gardle i - starając się zapanować nad lękiem, że barman zacznie zadawać dużo pytań - pokręcił przecząco.

- Przyszedłem tylko po papierosy - wykrztusił schrypnięty, starając się zakryć dłonią rozerwany szew koszulki, z bardzo marnym skutkiem. 

- Przykro mi. Nie sprzedajemy fajek.

Rick chciał dodać coś jeszcze, ale ugryzł się w język, bo być może chłopak szukał kłopotów i może przypadkiem je znalazł. Tak czy inaczej, zrobiło mu się go szkoda, wyglądał na pobitego i rozbitego, a Rick, mimo twardej dupy, był w gruncie rzeczy naprawdę porządnym gościem. Dlatego, nie namyślając się wiele, chwycił kieliszek i pierwszą z brzegu butelkę, po czym nalał do pełna i pchnął go po barze w stronę Theodore'a, który nie bardzo wiedział co dalej.

- Ja nie... - zaczął, bo Erick na pewno by się wściekł, gdyby się dowiedział, że poszedł pić do baru kiedy on spał, ale barman uśmiechnął się naprawdę zachęcająco.

- Wypij. Na koszt firmy. Wyglądasz, jakby było ci trzeba.

Było mu trzeba, bez wątpienia. Może właśnie tego mu brakowało w całym tym nikotynowym szale, kieliszka czegoś mocniejszego. Może kiedy go osuszy, przestanie tak bardzo drżeć od wewnątrz.

Wychylił go na raz i zakrztusił się, bo - cokolwiek to było - było mocne jak cholera, a on nawet piwo pijał z rzadka.

- Dzięki.

- Nie ma problemu. Hej, Owen! - barman przechylił się nieco, w stronę faceta przy szafie grającej, którego Theodore zaszczycił jedynie przelotnym spojrzeniem od drzwi. - Nie masz przypadkiem jakichś fajek?

Facet uchylił oczy i zerknął na nich, po czym zrobił minę bardzo podobną do tej barmana, ale oszczędził mu komentarza. Poklepał się tylko po kieszeniach porozdzieranych spodni i wygrzebał z jednej z nich mocno sfatygowaną już paczkę.

W ten sposób Owen i Theodore spojrzeli na siebie po raz pierwszy. I nie było w tym żadnego dotknięcia się dusz, żadnemu z nich serce mocniej nie zabiło i żaden z nich nie poczuł się, jak przeszyty strzałą Amora.

Najwyraźniej wszystkie Amory miały tego wieczoru wolne. Albo po prostu nie zapuszczały się do dziur takich jak ta.



Owen miał fajki, dwie ostatnie, a do stacji benzynowej, najbliższego miejsca w którym mógłby kupić kolejną paczkę, było całkiem daleko, zwłaszcza na piechotę. Wcale nie uśmiechało mu się dzielenie, ale Rick miał rację, stojący przed nim chłopak wyglądał, jakby było mu trzeba. 

W zasadzie, pierwszym wrażeniem Owena na temat Theo było to, że wygląda jak kupka nieszczęścia. Jasne, ani krótkie ani długie włosy miał potargane, w jakiś taki dramatyczny sposób, o ile oczywiście włosy są w stanie przeżywać dramaty. Poszarpana bordowa koszulka wisiała za luźno na szczupłym ciele, idealnie pod kolor krwiaka w okolicy łokcia i drugiego, który wykwitł na szczęce. W ogólnym rozrachunku, stojący naprzeciw niego facet wyglądał, jakby był poważnie chory, jakby zapadł się w sobie a wszystko, włącznie z poszarzałą skórą, było na niego o przynajmniej rozmiar za duże. Oczy, szkliste jak w gorączce, nijako, banalnie zielone były podkrążone, a cień pod nimi wyglądał już jak siniak, nie jak cień. 

Sądząc po jego wyglądzie, równie dobrze mógł mieć rację.

- Zamówić ci taksówkę? - nie żeby Owen był rycerzem w srebrnej zbroi, był tylko podpitym niespełnionym muzykiem z garścią drobnych w kieszeni, ale Theo wzbudził w nim litość. Nie jest to może szczególnie lubiane uczucie, wiedział o tym doskonale, jako że sam był godzien politowania, ale nie miał na to wpływu.

- Nie trzeba. Naprawdę. Mieszkam naprawdę blisko.

- W takim razie cię odprowadzę.

Oczy Theo rozszerzyły się ze strachu i pokręcił głową tak gwałtownie, że aż coś strzyknęło mu w karku. Gdyby Erick się dowiedział... Nie chciał nawet o tym myśleć, jego partner potrafił być zazdrosny jak sam diabeł, a stojący przed nim z wyciągniętą paczką fajek facet nie wyglądał na kogoś, kto dałby mu radę. Musiał nie być już pierwszej młodości, chociaż lat mógł mu też przydawać niechlujny ciemny zarost, prawie czarny, jak krótka kitka w którą zebrał włosy. Był wprawdzie wysoki, ale też bardzo chudy i raczej nie podołałby Erickowi. Przywodził Theo na myśl masło, zbyt cienko rozprowadzone na kromce. Masło z masą spłowiałych tatuaży i kolczykiem w kształcie kostki do gitary w lewym uchu. I kolejnym, okrągłym, w prawym nozdrzu.

Owen, w oczach Theo, był dziwnym indywiduum. Dlatego wziął od niego papierosa, podziękował grzecznie i poczekał jeszcze tylko, aż nieznajomy mu odpali, po czym wycofał się chyłkiem, w swoją stronę. 

Czyli - niestety - aktualnie w żadną konkretną.

✔ Malutcy, pokruszeni ludzie | YAOIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz