Wybrakowani

2 0 0
                                    

Stalkerzy.

Każdy tak inny, a jednak taki sam. Każdy przybył tu w różnym celu - przegrał życie, musiał uciekać, został zesłany, szukał szybkiej forsy... I pomimo istnienia niepisanego kodeksu postępowania, każdy robi co mu się żywnie podoba - zostaje samotnikiem, zbiera grupę, poluje na stalkerów, obiera sobie za cel walkę z mutantami, bije osoby o innym światopoglądzie czy po prostu siada w kącie i czeka na śmierć.

Jednak niezmiennie łączy nas wszystkich jedno. Rysa na naszym charakterze. Skaza na wizerunku odważnego łowcy, nieustraszonego bandyty czy dzielnego żołnierza. Zadrapanie, które niszczy cały wizerunek. Jak jeden martwy piksel na środku ekranu. Jak malutka plamka na wielkim obrazie.

Uzależnienia.

Ludzie na Wielkiej Ziemi mogą idealizować wizerunek statystycznego stalkera - łowca polujący na krwiożercze mutanty, poszukujący artefaktów w śmiercionośnych polach anomalii, wyciągający pomocną dłoń do potrzebującego... Szorstki i twardy z zewnątrz, jednak w środku mający wielkie serce. Gotów do udzielenia wsparcia innym, podzielenia się ostatnią kromką chleba i tak dalej... Piękny obraz myślowy. Niestety, to wszystko bzdura oraz przejaskrawienie.

Prawda jest taka, że lwia część stalkerów to ludzkie wraki, przesiadujące całymi dniami w bezpiecznych strefach i topiąca żale w kieliszkach wódki czy ukłuciach strzykawek. Początkowo nie było tego wiele. Ot, pierwsi łowcy potrzebowali upuścić nieco pary po ciężkim dniu - a że przemyt spirytusu był łatwy, tani i opłacalny... Zarówno Sidorowicz jak i kilka innych osób cichcem tworzyło w piwnicach bimber, który wchodził lekko i zostawiał to przyjemne uczucie odrętwienia. Jednak z czasem przybywało kolejnych osób - także stres zaczął przekraczać normy krytyczne. Wódka przestała pomagać, więc zaczęto sprowadzać prochy. Zaczynało się od marihuany, przez kokę, na amfetaminie i syntetykach kończąc. Kiedy i tego było mało, co niektórzy zaczęli eksperymentować z artefaktami - próbowali narkotyzować się wydzielanym przez nie śluzem czy sproszkowanymi fragmentami...

Jako żywo przed oczami staje historia cesarzy Chin w dawnych latach. Byli tak opętani wizją nieśmiertelności, że próbowali wszystkiego - łącznie z miksturami mieszanymi z rtęcią. Skutek był prosty do przewidzenia... Przynajmniej dla nas, którzy patrzymy na to z perspektywy czasu.

Rzecz ma się niemalże identycznie z uzależnionymi w Zonie - większość z nich zginęła w męczarniach, albo egzystuje w krainie kłębów, obłoków i słuchania kolorów, tracąc coraz bardziej kontakt z rzeczywistością. Co jakiś czas ginie kolejny z nich, kiedy kończą mu się pieniądze i próbuje szybko coś zarobić - albo kończy w paszczach mutantów, albo w anomalii. Co niektórych spotyka jeszcze gorszy los, gdyż zaciągali pożyczki tam, gdzie nie powinni.

Czasami wejście do "100 Radów" czy innego lokalu sprawia wrażenie, że trafiło się do szpitala dla obłąkanych. Płacze i szlochy przy kieliszkach czy stękania i jęki pilotów fruwających w bokach kolorów. Siedząc przy stoliku człowiek może się zastanawiać, czy jest jedyną normalną osobą, jaka została w tym miejscu? W mojej głowie raz po raz pojawia się myśl - jaki w ogóle sens ma istnienie tych osób w Zonie? Żadnej ideologii, celu życia, woli walki... Czy ktokolwiek poza przemytnikami zauważyłby w ogóle ich brak?

Brak życia. Brak sensu.

Brak.

Pęknięte ZwierciadłoWhere stories live. Discover now