rozdział czwarty, czyli kochankowie z Werony

291 31 7
                                    

- O mój Boże, Frances. Nie uwierzysz!

Nie prosiłam o zbyt wiele w moim domu, a przynajmniej tak mi się wydawało. Chciałam tylko, żeby nie dotykali mojego kubka z kaktusikiem, nie jedli moich ukochanych pizzowych Cheetosów i przede wszystkim: szanowali moją prywatność. Cóż, w praktyce brudny kubek stał na stole, opakowanie po chrupkach zgniecione i puste leżało w koszu, patrząc na mnie smutno, a drzwi do mojego pokoju praktycznie zawsze były otwarte, ile razy bym ich nie zamknęła.

Sonia wpadła bez pukania, zupełnie jakby otworzyła drzwi kopniakiem, tak była rozemocjonowana. Skakała po moim pokoju, jakby w pośladek użądliła ją osa.

Moja rodzina nie była normalna. 

Powoli wyciągnęłam słuchawki z uszu, postanawiając nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.

- Uspokój się, weź oddech i powiedz, o co chodzi. – Rozkazałam spokojnym głosem.

Zatrzymała się nagle wpół kroku, wciągając powietrze nosem i wypuszczając ustami. 

Miałam wrażenie, że obchodziłam się z tykającą bombą. Jeden niewłaściwy ruch, jedno niewłaściwe słowo i BUM! Sonia wybuchała.

- Matthew Rethkin przyszedł do nas, aby wstawić się za ciebie u ojca.

Jej pisk docierał do mnie tylko połowicznie.

Przez chwilę cofnęłam się w czasie do momentu podstawówki. Prawdą było powiedzenie, że historia zataczała koło, bo to już kiedyś się działo, chociaż okoliczności były inne. Kilka lat temu mój przyjaciel rozmawiał z ojcem o mnie, kiedy ten wlepił mi szlaban, bo wróciłam do domu spóźniona, z poobdzieranymi kolanami i zniszczoną sukienką.

To nie to co myślicie. Po prostu wspinaliśmy się po drzewach, bo Matt bawił się w Spiderman'a. 

- Muszę tam pójść. – Powiedziałam, podnosząc się z miejsca jak maszyna.

Matthew musiał zapomnieć, że tamtego razu swoim aktem odwagi tylko pogorszył sytuację.

- Ale co chcesz zrobić, Frances? Hej, poczekaj! – Sonia została w tyle, a ja zbiegłam po schodach, prawie z nich spadając.

W salonie stał Matthew, ręce trzymając za plecami. Przybrał odważną postawę i nie garbił się chyba po raz pierwszy w życiu. Gdybym go nie znała, uwierzyłabym w jego heroiczność. Mój tata siedział naprzeciwko niego, wygodnie wyciągnięty w swoim fotelu. Lustrował chłopaka wzrokiem. Matka była w pracy, a szkoda. Kochała Matta chyba najbardziej z nas wszystkich.

- Matt co ty wypr... - ojciec uciszył mnie gestem dłoni.

- Pozwól skończyć swojemu koledze, Gabriell.

Tylko tata używał mojego drugiego imienia. Kiedy się urodziłam mieli spór z mamą, jak mnie nazwać. Silna kobieta w końcu wywalczyła swoje, ale tato jak widać nie odpuścił.

Matthew odkaszlnął.

- Dlatego przyszedłem, aby prosić pana... Prosić pana o możliwe skrócenie kary dla swojej córki. Impreza była moim pomysłem i to ja powinieniem odpowiadać za wszystko...

Próbowałam przekazać mu w myślach, żeby się zamknął, ale Matthew dopiero się rozkręcał. Ten chłopak nie wiedział co to takt. Zawsze mówił, co ślina przyniosła mu na język i właśnie to miało mnie pogrążyć.

- Za jej późny lub raczej wczesny powrót, bo to był już ranek. Za alkohol, którego wypiła za dużo. Chyba spróbowała każdy rodzaj... No i oczywiście za zniszczonego krasnala ogrodowego. Naprawdę nie chcieliśmy.

you're my best friend but i love you Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz