Trzydzieści cztery razy próbowałem wmówić sobie, że Domen nie jest aż tak z ł y. Wydawało mi się, że przesadna wiara w siebie i decyzje podejmowane pod wpływem impulsu były jedynie przejawem nastoletniego buntu i nieoszlifowanego temperamentu. Gdy już prawie przekonywałem samego siebie, że łaskawe ofiarowanie mu jeszcze jednej szansy nie było zupełnie szalone, Domen Prevc swoimi czynami i nierozważnymi słowami sprowadzał mnie na ziemię, dosadnie w nią wdeptując, by oglądać swoje poczynania z dumą w oczach i uśmiechem na młodzieńczej twarzy.
Domem lubił niszczyć, to pewne; ludzi, narty, drogie wazony na hotelowych korytarzach. Domen był pieprzony huraganem piątej kategorii, był bardziej uzależniający niż tanie wino i bardziej zdziczały i niezrozumiały niż mój kot.
Lubił przykuwać uwagę, pragnąc obecności i poświęcenia, by później zniknąć gdzieś we własnym chaosie, mijając cię na korytarzach bez słowa, by ostatecznie przydreptać z podkulonym ogonem, dla zasady plując jadem pod nosem. A później wszystko zataczało błędne koło, zmuszając mnie do trzydziestej piątej próby przezwyciężenia chęci mordu i niechęci do jego paskudnych nawyków.
A teraz widzę jego drwiący uśmiech, ściska narty w jeden dłoni, w drugiej trzymając gównianą maskotkę za zajęcie trzeciego miejsca. Trzeciego, zupełnie przeciętnego, zabrudzonego brązem. Jednak wie, że wygrał, nie obchodzi go kolor medalu wiszącego na szyi, liczy się tylko to, że był l e p s z y. Wie to, dosadnie daje mi to do zrozumienia, gdy nie odrywa ode mnie wzroku, nie przestając ze mnie drwić.
Po raz trzydziesty piąty stwierdzam, że dzieciak jest zawistny, samolubny, zupełnie zniszczony.
Resztę wieczoru spędzam w pokoju hotelowym, analizując jakie błędy odebrały mi medal i dumę, którą Domem zdeptał, bez żadnego zawahania. Gdy wybija północ, a wiatr bębni w zabrudzone szyby, muszę zmierzyć się z czymś gorszym niż zajęcie c z w a r t e g o miejsca na tych pieprzonych zawodach.
— Nie mogę spać. — Prevc jest wilkiem w owczej skórze, trzepocze rzęsami i uśmiecha się niewinnie, bez zawahania wślizgując się do mojego pokoju.
— Nie dbam o to, Domem. Odprowadzisz się sam czy mam zadzwonić po twojego brata? — burczę, wypuszczając dym z płuc, przez uchyloną szybę.
Domem ignoruje moje słowa (co za zdziwienie), rzuca się na moje łóżko, nie siląc się na ściągnięcie butów (kolejna niespodzianka) i uśmiecha się potulnie, a ja wiem, że nie zamierza wyjść (nie żebym się dziwił).
— Aż tak boli cię, że byłem lepszy? To tylko głupi kawałek metalu, głupi wiatr, głupia maskotka i głupi konkurs — mówi spokojnie, wręcz flegmatycznie. — I ty też jesteś głupi, ale to chyba wiesz. A teraz opowiedz mi coś, bo nie mogę zasnąć.
I wiem, że zaśnie obok, wyglądając zupełnie niewinnie, że zniknie o poranku, będzie mnie unikał jak ognia, burczał za każdym razem gdy zwrócę na niego uwagę, wyśmieje mnie po kolejnym słabym skoku. Ale najwyraźniej sposób w jaki mnie niszczył, był przyjemnie bolesny.
Dlatego kwadrans po pierwszej daję mu trzydziestą szóstą szansę, nie dbając już o zapach mięty unoszący się w powietrzu.
CZYTASZ
05:05 | D.prevc & D.tande ✔️
FanfictionNienawiść pachnie miętą, a miłość pojawia się tylko o piątej nad ranem ⏰