Rozdział II

64 6 0
                                    

Niski, dobrze zbudowany blondyn krążył nerwowo po swojej celi. Bez okien, bez drzwi, była tylko betonowym sześcianem, na tyle przestronnym, żeby nie odszedł od zmysłów, ale zbyt ciasnym, żeby mógł zapomnieć, że jest w więzieniu. Jedyne źródło światła stanowiła jaskrawa żarówka bez osłony, świecąca bez przerwy, zawieszona obok zamykanej na zasuwę pokrywy, która otwierała się trzy razy dziennie, żeby strażnik mógł wrzucić do środka jakieś jedzenie. Nie mógł narzekać, karmili go nieźle, ale dobrze pamiętał, jakie potrawy można było ukraść na wykwintnych bankietach. Jakim samochodem można było potem wrócić do domu. Jakie życie mogła wieść para najzwinniejszych złodziei ocalałego świata. Tylko że już nie było pary. Kiedy wpadli w zasadzkę policyjną, jego partnerka zniknęła. Nie wiedział, czy pojmano ją i trzymano tak jak jego, w więzieniu dla niebezpiecznych psychopatów, czy udało jej się uciec, czy, o tej możliwości starał się nie myśleć, umarła...?

Życie nigdy nie jest sprawiedliwe, a on dobrze o tym wiedział. Próbował uciec już tyle razy, ale zawsze kończyło się to tak samo - docierał do bramy, najdalej na most łączący więzienną wyspę z Ameryką (czy może powinien powiedzieć "światem"?), a potem konwój uzbrojonych po zęby żołnierzy odstawiał go z powrotem do jego betonowego apartamentu.

Żarówka zamrugała agonalnie. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek ją wymieniano. Wisiała tu od zawsze, odkąd go posadzili. I nigdy nie gasła. Nie wiedział, jaka jest pora dnia albo pora roku. Nie mógł nawet liczyć spędzonych w zamknięciu dni - w nieregularnych odstępach czasu posyłano do niego uzbrojonego oczywiście fryzjera, który golił mu brodę i włosy. Od ostatniej wizyty musiało minąć trochę czasu, bo blond czupryna zdążyła odrosnąć, nadając jego twarzy czarujący, chłopięcy wygląd. Od zawsze była to jego najskuteczniejsza broń - właściwie każdego dało się przekonać, że taki uroczy, sympatyczny młodzieniec nie potrafiłby skrzywdzić nawet muchy... O tym, jak mocny ból był w stanie zadać każdej żywej istocie przekonywali się, kiedy było już za późno.

Nie znał miłosierdzia, nie wiedział, co to litość. Był maszyną do zabijania, do wykonywania brudnej roboty. Cały jego oddział właśnie taki był - twardy jak stal, niezniszczalny, zabójczy jak ogień - ale wierny jak pies. Dane słowo, przysięga, było najwyższą wartością w ich uporządkowanym, hierarchicznym świecie. To byli jedyni ludzie, wobec których żywił jakieś uczucia - jego przyjaciele, najbliżsi współpracownicy, rodzina. Zaryzykowałby nawet stwierdzenie, że ich kocha, chociaż użycie takich mocnych słów zawsze go drażniło. Zanim użyje się słowa, trzeba znać jego znaczenie.

Jako straż przyboczna najważniejszych ludzi tamtego świata widzieli i wiedzieli dużo. Za dużo. W którymś momencie stali się niebezpieczni i pewnie usunięto by ich po cichu, gdyby nie rozbłyski słoneczne. Katastrofa, która zdziesiątkowała ludzkość i zniszczyła połowę świata, w pewnym sensie uratowała im tyłki. W okresie powszechnej paniki bardzo przysłużyli się ratowaniu resztek państwowej demokracji. Ale kiedy rząd amerykański zdecydował się zabić własnych obywateli za pomocą niekontrolowanego wirusa, zaczęli się buntować. Dopiero później, w tragiczny sposób, okazało się, że nie są Odporni. Rozwiązano oddział cicho, bez niepotrzebnych ceremonii i każde z nich poszło w swoją stronę, zarabiać na chleb jak tylko się dało. On rabował kogo mógł i z czego mógł. Nie wiedział, co się stało z innymi.

Odgłos ciężkich kroków strażnika i szczęk odsuwanej zasuwy wyrwały go z ponurych rozmyślań. Betonową celę zalał potok zimnego, białego światła - poza celą też nie było dnia ani nocy.

- Ej, 027, masz gości - zawołał z góry strażnik.

027. Nie miał imienia. Identyfikował go numer, zlepek pozbawionych sensu dźwięków.

Z sufitu opadły metalowe schody i z hukiem uderzyły o twardą podłogę. Na stopniach zadudniły ciężkie, żołnierskie buty i po chwili obok niego stał prawie dwa razy od niego wyższy, mocno opalony i bardzo umięśniony strażnik. Nie ten sam co zawsze - zazwyczaj, kiedy pozwalano mu wyjść z celi, towarzyszył mu dobijający pięćdziesiątki, siwiejący na skroniach stary zgred, trzymający go cały czas na celowniku. Ten zachowywał się inaczej - owszem, miał w ręku broń, ale wydawał się raczej chronić więźnia przed zagrożeniem z zewnątrz niż pilnować, żeby nie uciekł. Wyszli po schodach i ruszyli labiryntem korytarzy. Olbrzym nie należał do rozmownych, więc ich podróży przez teren więzienia towarzyszyło tylko brzęczenie świetlówek i odbijający się echem odgłos ich kroków.

Nie wiedział, ile tak szli. Nie ufał swojemu poczuciu czasu, zaburzonemu przez miesiące zamknięcia. Dość, że kiedy w końcu zatrzymali się przed białymi drzwiami, bardzo bolały go stopy. Strażnik otworzył je jednym pchnięciem ogromnej łapy i skinieniem łysej głowy kazał mu wejść do środka. Nie miał wyboru, spełnił polecenie. Wewnątrz czekała na nich kobieta - wysoka, wyższa od niego, składająca się właściwie z samych mięśni, a mimo to bardzo kobieca. Nosiła specyficzną fryzurę - miała długie blond włosy, które spływały za jej ramiona, ale tylko do połowy głowy. Druga połowa była wygolona na zero, z wijącym się po czaszce tatuażem przedstawiającym zielonego węża z czerwonymi oczami. Czarne ubrania i kamizelka kuloodporna dopełniały jej specyficznego wyglądu. Przywodziła mu na myśl kogoś, kogo kiedyś znał, a kiedy ona i olbrzym torowali mu drogę na wolność, bez zastanowienia pozbawiając życia każdego, kto stanął im na drodze, do jego głowy napłynęły wspomnienia, wydarzenia, imiona wyryte w pamięci, wypalone ogniem na jego sercu. I kiedy wreszcie siedzieli spokojnie w minivanie - ona za kierownicą, a olbrzym skulony na miejscu pasażera, ledwo mieszczący nogi w zbyt małej dla niego przestrzeni, patrząc na mijany za oknami amerykański krajobraz zniszczenia, po raz pierwszy od dawna nieskrępowany czterema ścianami swojej celi pozwolił gorącym łzom płynąć po policzkach. Wyciągnął drżące dłonie i oparł je na ramionach towarzyszy podróży, szepcząc:

- Saturn, Gaja... tak długo na was czekałem...

A oni tylko uśmiechnęli się lekko. Byli rodziną, nie wstydzili się łez. Po wielu latach znów będą wszyscy razem, znów zbiorą ekipę. A teraz odzyskali brata. Olbrzym Saturn sięgnął do tyłu i poklepał płaczącego mężczyznę po plecach.

- Dobrze znowu mieć cię przy sobie, frajerze - mruknął. Nie był fanem okazywania uczuć.

- Witaj w domu - powiedziała w tym samym czasie Gaja. - Tęskniłam za tobą, Uranie.

××××

*TIME CHALLENGE*

Kiedy ostatnio powiedzieliście sobie, że nie nauczycie się na coś ważnego, bo nie macie czasu?

Brak czasu jest jedną z najbardziej popularnych chorób naszego świata. Sama na nią cierpię, lol

Dlatego proponuję challenge - od tej chwili, na 24h wylogujcie się z mediów, wyłączcie telefony, laptopy, tablety, każdy sprzęt, z jakiego korzystacie, odłączcie Internet, wypnijcie telewizor z prądu. Przez 24h życie jak paręset lat temu - bez współczesnej technologii.

Jeśli bierzecie udział - napiszcie potem w komentarzach, jak Wam poszło. Czy daliście radę, czy Wam to pomogło, czy wręcz przeciwnie - to był strzał w stopę?

Kto przeżyje, wolnym będzie, niech moc będzie z Wami!

zmijolak

Uratować NewtaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz