Każdy cholerny dzień od jej odejścia ciągnął się niczym stulecia, a ja pomimo początkowego braku reakcji, nagle zacząłem przeżywać kryzys, jakiego nie doświadczyłem jeszcze nigdy w swoim życiu. Sypiałem źle, pracowałem coraz mniej efektywnie a na siłowni wyżywałem się tak wściekle, że zaczynałem przypominać zapalonego kulturystę. Mięśnie moich ramion rozrastały się tak mocno, że o mały włos, a pękłyby na nich rękawy moich drogocennych garniturów szytych na miarę. Już samo to wystarczyło, żebym po raz pierwszy w życiu zaczął martwić się sam o siebie.
— Przepraszam — wydukała nieśmiało sekretarka, gdy przechodziłem obok jej biurka wprost do swojego gabinetu.
Byłem kompletnie nie w nastroju, czując, że jej głos był niczym czerwona płachta dla rozjuszonego byka. Miałem ochotę przeklinać, krzyczeć i przewrócić jej cholerne biurko, ale wiedziałem, że w taki sposób co najwyżej trafiłbym do wariatkowa.
— Streszczaj się, daję ci trzydzieści sekund na wyjaśnienia i lepiej żebyś miała dobry powód na zaczepianie mnie, bo nie mam nastroju na pierdoły.
Dałem z siebie wszystko, by moje oczy były lodowate niczym zima na Syberii, a jej przerażona mina w jakiś sposób poprawiła mi humor. Może i byłem podły, ale nadal miałem w pamięci obrzydliwą karteczkę, jaką podrzuciła Felicii. Gdyby nie miłosierdzie Douglasa, już dawno siedziałaby w kartonie pod mostem Brooklińskim, szukając nowej pracy.
— Przyszła do pana poczta — powiedziała drżącym głosem. Wyciągnęła w moją stronę niewielką kopertę, którą odebrałem pospiesznym ruchem. — To wszystko. O dziesiątej jest spotkanie z panem...
Zatrzasnąłem za sobą drzwi, nie czekając na koniec wywodu. Byliśmy na tyle dużą kancelarią, że potrzebowaliśmy sekretarki, ja jednak sam skrupulatnie prowadziłem własny kalendarz i nie potrzebowałem jej ględzenia, by wiedzieć, kiedy i z kim miałem się spotkać.
Odwróciłem w rękach jasną kopertę i pobladłem na widok pisma pełnego zawijasów, którym starannie nakreślono moje imię wraz z nazwiskiem. Nie musiałem zaglądać do sterty dokumentów by wiedzieć, że to Felicia z nieznanego mi powodu potrudziła się o wysłanie czegoś na adres kancelarii. Odrzuciłem aktówkę na krzesło i wgapiałem się przez chwilę, niechętnie zauważając, że moje dłonie zaczęły się wściekle pocić. W końcu odkleiłem zabezpieczenie i włożyłem do środka dłoń, ze zdziwieniem przekonując się, że odesłała mi klucze do mojego mieszkania.
Z jednej strony widok dziecinnego breloczka wraz z doczepionymi do niego elementami nie był niczym szczególnym, z drugiej zaś wstrząsnął mną o wiele bardziej, niż chciałem to przyznać. Wiedziałem, że uciąłem naszą relację w najgorszy sposób z możliwych. Naiwnie wierzyłem, iż byłem na to gotowy.
Proste rany miały goić się szybciej, niż te, które zadano w skomplikowany sposób. Tylko dlaczego to tak bardzo bolało?
*
Wypadłem z sali sądowej jak burza, wściekły na siebie samego za to, w jakim byłem stanie. Przelotnie zobaczyłem Felicię z Larsonem na korytarzu przed rozprawą i to wystarczyło, żeby totalnie wytrącić mnie z równowagi. Nie mogłem kompletnie skupić się na otoczeniu, mimowolnie pogrążając się we własnych myślach tak mocno, że sędzia wraz z moim klientem i ławą przysięgłych byli niczym odległa rzeczywistość. Rzadko dawałem ciała z tak błahego powodu, a choć proces nadal nie dobiegł końca, to wiedziałem, że potrzebowałem oddechu.
Dusiłem się, popadając w coraz gorszy nastrój szczególnie, gdy zostawałem sam. Szeptałem pod nosem przekleństwa i rzuciłem aktówkę na siedzenie pasażera w moim samochodzie, pospiesznie odpalając silnik. Ruszyłem w stronę kancelarii, w międzyczasie ciągnąc jedną ręką za pas, który jak na złość się zaciął.
CZYTASZ
Obrończyni [W SPRZEDAŻY]
RomanceUczucia, których nie da się ująć w paragrafach Kilka kartonów z rzeczami. Klitka nazywana mieszkaniem. Pięćset dolarów w banku, dwieście w portfelu. Kot. Oto cały dobytek Felicii Anderson w momencie, w którym rozstaje się z kancelarią KOster & Thomp...