8.9K 443 639
                                    

Budzę się zmarznięty i z cholernym bólem głowy.

Gdzieś w kulących się zakamarkach mojego udręczonego mózgu łomocze uporczywe wspomnienie kogoś, kto krzyczy: W ten sposób, Harry, uśmiechnij się!, a zaraz potem oślepia mnie błysk flesza.

Obracam się i jęczę. Grubo dziergany szal ześlizguje się z moich ramion i spada na podłogę. W tym momencie nawet ludzie o krok od śmierci mogliby czuć się lepiej niż ja. Usta mam suche jak wiór, a jedna strona twarzy pulsuje boleśnie. Bardzo mgliście pamiętam ostatnią noc, poza wyraźnym, niepokojącym uczuciem, że były w to zamieszane karty oraz do połowy rozebrane czarownice, ale skoro teraz moja głowa przyciśnięta jest do poduszki sofy, nie sądzę, żeby zdarzyło się to w łóżku.

— Kurwa — mamroczę. Moje włosy są zaplątane w guziki poszewki od poduszki. Na szyi czuję sapiący oddech, a potem pociągnięcie języka po policzku. Śmierdzi jak z kosza na śmieci. Nie mam psa. A przynajmniej wydaje mi się, że nie mam psa. Jeżeli skończyłem w mieszkaniu faceta, który śmierdzi jak... w porządku, właściwie to nie byłoby po raz pierwszy.

Otwieram jedno oko, przekonany, że zaraz zwymiotuję. Już nigdy więcej się nie napiję. Mam czterdzieści pięć lat i szczerze, jestem na to zdecydowanie za stary. Rudy labrador szczeka do mnie radośnie, wywołując przepływające przez moją czaszkę fale bólu.

— Zamknij się — mówię i krzywię się, ale pies tylko ponownie liże mój policzek.

Jockey. James dostał ją z okazji ósmych urodzin. Imię wybrał na cześć Joscelind Wadcock, najlepszej ścigającej Zjednoczonych z Puddlemere.

Oznacza to, że nie jestem we własnym mieszkaniu. Podnoszę się powoli z ręką przyciśniętą do skroni, próbując skłonić głowę, aby przestała pulsować. Wystrój pokoju w typowo kawalerskim stylu jest charakterystyczny dla Jamesa i Teddy'ego. Wieża z puszek po piwie Boddingtons niemal wypełnia jedno z okien, a telewizor jest prawie tak wielki jak kominek.

Szukając po omacku okularów na czymś, co według chłopaków jest stołem, przewracam stojący w delikatnej równowadze domek, zbudowany z pudełek po chińskim jedzeniu na wynos, rozsypując ich zawartość po podłodze salonu. Kawałki kurczaka kung pao i smażonego ryżu wpadają do szczelin między deskami, a Jocelyn radośnie rzuca się w pościg za jedzeniem. W ostatniej chwili udaje mi się złapać różdżkę, ale po kolejnej macance na oślep po blacie, moje okulary podążają śladem chińszczyzny. Skurwysyny! Zatrzymuję cholerstwo machnięciem różdżki i wyciągam ramię ponad poręczą kanapy, aby je złapać, a także przywołać leżący na skraju paleniska i pokryty smugami sadzy dzisiejszy numer Proroka. Potrzebuję filiżanki mocnej herbaty, ale prawdopodobieństwo znalezienia czajnika w chlewie, który mój syn nazywa kuchnią, jest bliskie zera. Ach, tak! Jest jeszcze coś, co mogę zrobić. Przeszukuję kieszenie dżinsów. Moje palce muskają plastikowe krążki, więc wyciągam je, zaintrygowany. Okazuje się, że to dwa żetony do pokera. Chryste! Jeżeli zeszłej nocy grałem z Ronem, z pewnością pobił mnie z kretesem. Rzucam daleko krążkami i wygrzebuję papierosy — w paczce zostały tylko dwa, do tego mugolskie i, niestety, lighty. Wyjmuję jednego i opadam na kanapę z cichym westchnieniem.

Zaciągając się dymem rozkładam gazetę i niemal natychmiast zaczynam się krztusić.

Kurwa! Kurwa! Kurwa!

Problem bycia Zbawicielem Czarodziejskiego Świata jest taki, że kiedy upijesz się publicznie, kończy się to bardzo nieatrakcyjną fotografią, zdobiącą górną część przedniej strony Proroka oraz nagłówkiem o wysokości prawie ośmiu centymetrów, wydrukowanym pogrubioną czcionką. Coś takiego może postawić pod znakiem zapytania czyjąś emocjonalną stabilność.

zdarzyło sie wczoraj I drarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz