9. Rodzina Do Której Nie Pasuję

29 3 1
                                    

W poprzednim rozdziale mówiłam o poczuciu własnej wartości. Gdy to pisałam, nie wiedziałam skąd się to wzięło, ale właśnie sobie coś uświadomiłam. To ona, moja cała kochana rodzinka skutecznie tłamsiła to od najmłodszych lat.
Nigdy nie czułam się blisko ze swoją rodziną. Każde większe rodzinne spotkanie wywoływało u mnie niechęć. Starałam się zbliżyć, spędzić fajnie czas, ale nie wychodziło. Czułam, że tam nie pasuję, że wszyscy na siłę znoszą moje towarzystwo. Do tej pory myślałam, że tylko sobie to wmawiam, że przesadzam.
W końcu rodzina powinna być moją siłą a nie mi ją odbierać.

Jestem jedynaczką, ale mimo to mam całkiem sporą rodzinę. Moja mama nie jest zbyt dobra w utrzymywaniu kontaktów rodzinnych więc jako taką więź czuję tylko do dwójki kuzynostwa.
Za to mój tato, ma sporą rodzinę, z którą jak najbardziej utrzymuje kontakt. Ze zjazdów najbliższej rodziny czyli mojego taty, jego dwóch braci i siostry zrobiło się nagle ponad dwadzieścia osób. Mam siedmioro ciotecznego rodzeństwa i mimo siedemnastu lat zdążyłam już sześć razy zostać ciocią.

Cała rodzina jest porozrzucana po Polsce i widzimy się raz na kilka miesięcy. Najlepszy kontakt miałam z córkami najmłodszego syna mojej babci - Eweliną i Patrycją, gdyż oni jako jedyni mieszkali "na miejscu". Spędzałam z nimi dosłownie każdy weekend, bo mieszkali z babcią.
Jakieś cztery lata temu utraciłam tą najcenniejszą dla mnie więź, gdyż wyprowadzili się do Niemiec. Bolało jak cholera, nadal często wracać do tych wspólnych chwil z dzieciństwa. Przywiązałam się i trudno było mi się przyzwyczaić do tego że widzę ich raz na rok.

A co z resztą rodziny? Mimo, że widzieliśmy się rzadko będąc małym dzieckiem zawsze cieszyłam się, kiedy miałam ich zobaczyć. Byłam nieśmiałym dzieckiem i póki ktoś otwarcie nie zaprosił mnie do zabawy, nie pchałam się. Z czasem zaczęłam sama przejmować inicjatywę. Tylko, że wtedy zauważyłam, że mnie nie chcą. Akceptują moje towarzystwo, ale widać było ich wyraźną niechęć. Starałam się, zagadywałam, próbowałam jakoś włączyć się do rozmowy, ale zawsze kończyło się na tym, że mnie po prostu olewali i udawali, że mnie tam nie ma. Dopiero jakieś dwa lata temu dowiedziałam się, że nie chcieli mnie w swoim towarzystwie bo byłam straszną peplą. Nie przeczę, byłam (i nadal po części jestem) bardzo związana z mamą i wszystko co zostało mi powiedziane przekazywałam od razu mamie. Po prostu byłam nauczona, że mam mówić mamie o wszystkim a jako małe dziecko jako wszystko, traktowałam dosłownie wszystko. Także nie mam do nich o to żalu. Jednak uczucie odrzucenia pozostało mi do dzisiaj. Teraz staram się coraz bardziej kontrolować to co komu mówię i zachowywać pewne rzeczy dla siebie, co nie jest dla mnie łatwe, ale idzie mi coraz lepiej. Mimo to kontaktów z rodziną nie potrafię już odbudować. Został mi jakiś uraz, blokada, może strach przed ponownym odrzuceniem. Także przyjęłam wersję, że po prostu do nich nie pasuję i pogodziłam się z tym, że nie będę miała z nimi jakiś mega głębokich więzów. Do tej pory mam do nich żal. Bo to oni zawsze zwalali winę na mnie, że to ja nigdy nie chciałam spędzać z nimi czasu, mimo że mi to proponowali. Ale nawet nie zastanowili się dlaczego. Czułam, że robili to tylko dlatego, że tak wypadało lub po prostu musieli bo ktoś z dorosłych zwrócił im uwagę. Skoro mnie nie chcieli, po co miałam im przeszkadzać? Jasne, było mi przykro i nadal jest jak sobie o tym myślę, ale nie chciałam zmuszać nikogo do spędzania ze mną czasu. Najgorsze jest to, że nikt nie widzi w tym swojej winy, a wcale nie jest tak, że tylko ja jestem winna. Jasne, mogłam być bardziej otwarta, ale to po prostu nie jestem ja. Nie chciałam być kimś kim nigdy nie będę. A oni po prostu tego nie zaakceptowali.  Wszyscy byli od małego bardzo odważni i pewni siebie i zastanawiałam się czy to przypadkiem nie wynika z faktu, że każdy z nich miał brata lub siostrę a ja jako jedyna byłam jedynaczką. Ale przecież nie wszystkie jedynaczki są nieśmiałe. To jest po prostu moja indywidualna cecha charakteru, którą bardzo ciężko mi zmienić i na pewno jeszcze przez długie lata będę z tym walczyć. Za to każda moja decyzja, każdy sukces, którym się z nimi dzieliłam kończył się zawsze jednym komentarzem: Mogłaś to zrobić lepiej. Gdy dzieliłam się z nimi moimi zmartwieniami NIGDY nie usłyszałam od nich słów pocieszenia tylko zawsze porównywanie i to "Ja jakoś miałam gorzej i przeżyłam." Sam fakt, że bagetelizują sprawę uzależnienia mojego taty. Jego kochany braciszek nawet po tym jak trafił po piciu z nim do szpitala, zaraz ponownie namawiał go do picia. Bo kiedy zaczęło się coś z nim dziać on po prostu przestraszył się i uciekł.
Babcia pogada, pogada ale koniec końców stawia wódkę na stole, gdy synowie ją o to poproszą.
Ciocia potrafi śmiać się kiedy mama mówi jej, że jej brat znowu wylądował w szpitalu.
Moje kuzynki potrafią powiedzieć mi że przesadzam. Jedyne pocieszenie na jakie się zdobyły, to to, żebym nie martwiła się tatą i zaczęła żyć własnym życiem.

Wszystko to boli. Ja już zdążyłam się nawet przyzwyczaić, gorzej z moją mamą. Nie ma wsparcia, to zawsze ona wychodzi na tą złą, to zawsze ona zajmuje się nim kiedy jego rodzinka odstawi go po prostu do domu, żeby mieć problem z głowy. Jego własna rodzina nie pomaga mu z tego wyjść a wręcz wpycha jeszcze głębiej. Oczywiście, ma własny rozum. Ale wszyscy doskonale wiedzą, że kiedy zaczyna pić to ten rozum traci a oni to po prostu wykorzystują. Mam do nich o to ogromny żal i zawsze będę mieć. Mój tato liczy się z rodziną jak z nikim innym. Otwarcie przyznaje nawet, że "żona to nie rodzina" i ona nie ma nic do gadania. Niby mnie uznaje jako rodzinę, ale też nie mam nic do gadania. To zdanie braci było dla niego zawsze najważniejsze. I to zawsze ich wybierał. Nawet mnie nie postawił na pierwszym miejscu. Szkoda, że on tego nigdy nie dostrzeże ale dla mnie tak nie postępuje rodzina. Rodzina chce dla ciebie jak najlepiej. A oni mają go po prostu gdzieś. Co nie raz już z resztą zauważył i płakał po pijanemu. Ale i tak dalej dąży do akceptacji z ich strony.

Wiecie co? Myślę, że dopiero w tej właśnie chwili, w której to piszę pogodziłam się z przeszłością. Pogodziłam się z tym, że dla taty rodzina jest czymś zupełnie innym niż dla mnie. W przeciwieństwie do niego zdałam sobie sprawę, że nie potrzebuję ich akceptacji. Nawet jeśli jest to moja "rodzina" . Skoro mnie nie akceptują - trudno. Mam nadzieję, że jeszcze w swoim życiu znajdę ludzi, którzy będą mnie akceptować taką jaką jestem.
Mówi się, że rodziny się nie wybiera. Nie zgadzam się z tym. Ja właśnie zadecydowałam, że sama "zbuduję" sobie nową, lepszą rodzinę, która będzie mnie akceptować i wspierać we wszystkim co robię, a nie tylko krytykować. Bo rodzina to przede wszystkim miłość, akceptacja i wsparcie a nie więzy krwi.

Jesteśmy panami własnego losu. Mamy prawo dokonywać własnych wyborów.

Córka AlkoholikaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz