Żegnając się z ciemnym już niebem otulającym rodzinne miasto, wparowała do domu ze sztucznym uśmiechem na twarzy.
-Rose, nareszcie jesteś! - przywitała ją matka.
-Cześć! - odpowiedziała, machając ręką. Nie pomyślałaby wcześniej, że skrywanie tak silnego bólu może być takie łatwe i wygodne. Zawsze lepiej udawać, że jest w porządku. Po co martwić innych?
-Mam tyle roboty... już jutro będziesz mogła pomóc w układaniu bukietów.
-Chętnie. - kwiaty były czymś, czym najmniej chciała się zajmować w chwili obecnej.
Strząsnęła buty i ułożyła je pod ścianą. Na swoje zimne stopy wsunęła fioletowe kapcie. Unikając kontaktu wzrokowego z rodzicami podreptała do własnej sypialni. Ten szeroki, fałszywy uśmiech pozostał na jej twarzy do momentu, aż rozpalony polik nie dotknął chłodnej poduszki.
Pozwoliła sobie. Jedna łza, za drugą, szybciej i szybciej, aż w końcu ciche szlochanie zamieniło się w rozpaczliwy płacz. Chciała krzyczeć, ale gdyby usłyszeli to domownicy, zmartwiliby się. Nie miała potrzeby mieszać w to kogokolwiek.Jedenasta wieczór, północ, trzecia w nocy, piąta nad ranem. Całe sześć godzin spędziła leżąc na rozwalonym łóżku, ale oczy miała otwarte. Myślała, zadręczała się, martwiła.
Została sama. Koszmar, którego tak bardzo się obawiała, wizja samotności. To wszystko doszło do skutku. Nie mogła cofnąć czasu, ale wiedziała już, że mogła pojechać do Stanów z Lisą. Byłaby to dobra decyzja.Wstała, doprowadziła się do porządku i z uśmiechem na twarzy zjadła śniadanie. Poszła układać bukiety, tak, jak prosiła ją mama.
Bez Lalisy. Bez rozmów. Bez nikogo. Tylko kwiaty.
![](https://img.wattpad.com/cover/183569101-288-k473498.jpg)
CZYTASZ
dreams | chaelisa
FanfictionRok 1998 w małym, nadmorskim miasteczku. Mówiły sobie, że ich drogi nigdy się nie rozejdą, ale ta obietnica jest trudna do dotrzymania, gdy każda z nich ma inne marzenia.