Rozdział 1

27 8 2
                                    

Deszcz... Jechałam na myszatym kucu islandzkim. Oboje byliśmy cali przemoczeni. Wiedziałam, że muszę wrócić do stajni. Właśnie tam się kierowałam. Krótkie czarne włosy oblepiały mi twarz. Przed szesnastoletnią mną rozciągał się asfalt. Na szczęście nic nie jechało. Zwolniłam kuca do stępa i wjechałam na droge. Nagle usłyszałam pisk opon i trzask. Zanim zemdlałam zobaczyłam światła i kałurzę krwi.
Obudziłam się kilka dni później w szpitalu. Przy moim łóżku stali mama, tata, babcia... Nic więcej nie zobaczyłam, bo znowu zemdlałam.
Kiedy ponownie się obudziłam znowu ujrzałam mamę, tatę oraz babcię tyle tylko, że był z nimi lekarz. Spojrzałam na babcię i ochrypłym, osłabionym głosem zapytałam: "gdzie Milion?". Babcia tylko popatrzyła na mnie smutno i pokręciła głową.
Znowu zemdlałam.

Obudziłam się w łóżku w swoim pokokju. Byłam cała spocona. Znowu śnił mi się mój stary ukochany przyjaciel... "Jeśli jakimś cudem jeszcze wróce do jeździectwa, nie zastąpi mnie go żaden koń!" - pomyślałam po raz kolejny. Przez ostatnie dwa lata (a dzisiaj dokładnie tyle minęło od śmierci Miliona) obraz tego przykrego zdarzenia pojawiał się w mojej głowie zbyt często.

Gdy po wypadku wróciłam do domu, obiecałam sobie, że nigdy więcej nie wsiądę na konia... Nie chodziło o to, że bałam się koni. Wręcz przeciwnie, nawet je lubiłam, ale miałam w sercu pustkę po stracie najbliższego przyjaciela... To boli bardziej niż jakikolwiek ból fizyczny...

Postanowiłam wreszcie wstać z łóżka. Wyjęłam z komody legginsy i koszulkę z krótkim rękawem. Lato... Bez Miliona jest trochę nudne.

Ludzie ciągle mówią mi, że koloryzuję... Tylko, że oni nie stracili najleprzego przyjaciela podczas głupiego wypadku.

Ubrana, wyszłam z domku na werandę. Wzięłam wdech powietrza pachnącego końmi... Tak to jest jeśli mieszka się bardzo niedaleko stajni. Kiedy skończyłam osiemnaście lat rodzice stwierdzili, że mogę się tu przeprowadzić. Oni zawsze chcieli, żebym szybko dorosła. Tata jest prawnikiem, a mama modelką. Prawda jest taka, że prawie wcale nie mieli dla mnie czasu gdy byłam mała. Zawsze opiekowała się mną babcia. Z tąd moja miłość do koni...

Wróciłam do domku i zrobiłam sobie kanapkę, po czym wyszłam znowu na werandę, by zjeść śniadanie. Patrzyłam na konie pasące się na pastwisku.

Po raz kolejny przypomniałam sobie, jak wstawałam o "nieludzkich" porach by zająć się Milionem.

Zamrugałam, by powstrzymać łzy. "Nie daj się wspomnieniom" - upomniałam sama siebie w myślach. Samotność zdecydowanie źle na mnie działa...

Podkradłam się do stajni. Nikogo nie było... Weszłam po cichu. Konie były na pastwisku, więc boksy były puste. Mój wzrok spoczął na boksie, który zazwyczaj nie był wykorzystywany. Tym razem był wyścielony świerzą słomą i oczyszczony z pajęczyn. To mogło oznaczać tylko jedno, przyjedzie kolejny koń.

Mimo iż już nie jeździłam zajarałam się jakbym znowu miała dwanaście lat. "Ciekawe jakiej rasy i maści będzie! Czy będzie zajeżdżony? Ile będzie miał lat? To klacz, ogier czy wałach? W czym będzie startował? A może będzie koniem hodowlanym? Albo na aukcje?" - dawno nie przyłapałam się tak podekscytowanej. Nawet nie wiem czemu. Nowe konie pojawiają się ty średnio raz na dwa miesiące. Najwidoczniej ten miał być wyjątkowy.

Kilka godzin później, kiedy skończyłam jeść obiad, usłyszałam szum opon samochodu na drodze na nasz "stajenny" parking. "To pewnie nowy koń! - zajarałam się i mimo, że to przecież nic nowego, poszłam popatrzeć. Czasem przy wyprowadzaniu koni bywa wesoło.

Kiedy doszłam na miejsce zobaczyłam przyczepę. Stajenny ze stajni, w której bardzo często bywałam, Andrzej, wchodził właśnie do środka.

Chwilę później dało się słyszeć kwik konia, drzwi przyczepy otworzyły się i ze środka, przewracając przy okazji Andrzeja, wykłusował piękny kary ogier luzytański. Normalnie bym go nie zauważyła, w końcu luzytan jak luztan, ale ogier biegł prosto na mnie.

Kiedy był dwa merty ode mnie rozłożyłam gwałtownie ramiona na boki. Ogier zatrzymał się i jego przednie kopyta wystrzeliły w górę. Kiedy opadły chwyciłam mocno i krótko za uwiąz, tak by koń nie mógł znowu stanąć dęba.

Podszedł do mnie Andrzej.
- Dzięki, że go złapałaś, Olivia.
- Drobiazg. Nic ci nie jest?
- Jest dobrze.
Chłopak wziął ode mnie uwiąz i zaprowadził nieswornego ogiera do boksu.

No i tyle z przedstawienia... Lubie sobie popatrzeć jak wariują młode konie. Zdarzały się bardzo zabawne przypadki. Na przykład jedna klacz zobaczyła kałurzę. Jednak zamiast normalnie przejść postanowiła ją przeskoczyć. Śmiesznie to wyglądało.

***

Kilka godzin później siedziałam w domku i jadłam kolację. Postanowiłam odwiedzić potem babcię.

Po objedzie skierowałam się w stronę biura babci. Stanęłam przed drzwiami i zapukałam.

- Proszę! - odezwał się głos po drugiej stronie drzwi.

Weszłam do środka.

- Ach! To tylko ty, Olivio. Co chciałaś?
- Nic... W sumie to trochę mi się nudzi...
- W takim razie, może mi pomożesz?
- Ok, może być.

Usiadłam przy biórku, na przeciwko babci. Spojrzałam na kartki leżące na nim. Były to dokumenty ogiera, którego dzisiaj przywieziono. Wynikało z nich, że ma na imię Black Diablo i ma 4 lata.

- Więc co mam robić?
- Wystarczy, że będziesz mi to po podpisaniu odkładać do odpowiednich segregatorów.
- Dobrze.
Przez następne dwie godziny (aż do 21) siedziałyśmy i podpisywałyśmy po czym segregowałyśmy dokumenty. Podziwiam moją babcię, że chce jej się to wszystko robić.

Przed snem jak zwykle siedziałam i przeglądałam coś w telefonie. W końcu zmęczona tym wszystkim zasnęłam.

Tak... Kolejna książka. Jeszcze nie skończyłam tamtej, a już piszę następną. Szalona ja. W każdym razie mam nadzieję, że wam się podoba. Jeśli znajdziecie jakiś błąd otrograficzny lub coś w ten deseń to piszcie. Nie gryzę he he.

Partnerzy || Olivia I DiabloOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz