Linia ochrony na lotnisku w San Francisco zajmuje normalną powierzchnię łącznie z wejściem, dodatkowe czerwone paski bezpieczeństwa są przyklejone do podłogi, by prowadzić każdego w odpowiednim kierunku. Jest subtelna cisza w zatłoczonym tłumie, jakby każdy przestrzegał niewypowiedzianej zasady.
- Jest dzień po świętach - mówi Louis głosem, który był używany minimalną ilość razy, odkąd obudził się godzinę temu. - Dlaczego tu jest tyle ludzi? - Patrzy na Harry'ego, który wciąż delikatnie śpi w swojej szarej bluzie i spodniach do biegania, jego włosy sterczą w co najmniej czterech różnych kierunkach.
- Nie ma już świąt - mówi, ziewając. - Czas się spakować i wrócić do normalnego życia.
Ziewanie jest zaraźliwe, więc Louis też to podłapuje. - Dobrze, Scrooge. Lepszym pytaniem będzie, dlaczego my tu jesteśmy?
Harry uśmiecha się, jego oczy są nieco wilgotne, kiedy pociera o siebie swoje wargi. - Ponieważ musimy przelecieć przez cały kraj i to zajmuje cały dzień.
- Lubię jak to brzmi jakbyśmy mieszkali w Australii. - Louis uśmiecha się na tą myśl. - Byłoby miło, prawda? Mieszkać w Australii.
Harry marszczy nos, kiedy robią jeden krok w kierunku linii. - Trochę daleko, prawda? A zmiana czasu, by sprawiła, że czułbym się jakbym żył w innym wszechświecie, niż ktokolwiek inny.
Louis uśmiecha się na odpowiedź Harry'ego, jakby było to czymś nad czym faktycznie myślał. - A co z wakacjami? Myślałem, że powinniśmy pojechać gdzieś gdzie jest ciepło i słonecznie, zamiast wracać do Nowego Jorku.
Harry mruczy i przerzuca sobie torbę na ramię. - Mógłbym pójść na plażę.
Louis kiwa głową w poważnej zgodzie. - Świetnie, chodźmy do biura pomocy i powiedzmy im żeby zamienili nasze loty. Wylądujemy na plaży i popłyniemy jachtem, zdobędziemy zajebistą opaleniznę jak wszyscy Australijczycy.
- Zgaduję, że to byłoby w porządku - mówi Harry, próbując się nie uśmiechnąć, więc unosi jedynie kącik ust.
- Zgaduję, że to byłoby w porządku - parodiuje go Louis, nim składa buziaka na wargach Harry'ego, kiedy ten w końcu pełnoprawnie się uśmiecha.
Louis jest pod wrażeniem tego, że wciąż potrafią się do siebie uśmiechać, nawet przed wschodem słońca. Właśnie spędzili trzy dni z jego rodziną w Seattle, a potem dwa dni w San Francisco z mamą i siostrą Harry'ego. Gorączkowe święta, czas z rodziną i urodziny wydawały się być przepisem na katastrofę, ale jakoś udało im się to przeżyć bez szwanku.
Seattle było trąbą powietrzną, Louis tak bardzo chciał zobaczyć swoją rodzinę, ale chciał również zaciągnąć Harry'ego w każde miejsce, które cokolwiek dla niego znaczyło, kiedy dorastał. Robili wszystkie te rzeczy, które robią turyści, jak przepychanie się przez tłum na Pike Place Market i pójście na szczyt Space Needle, a potem robili po prostu rzeczy, których nie mogli robić w Nowym Jorku, jak jazda późną nocą po ulicach, by zobaczyć świąteczne lampki na przedmieściach. Świętowali urodziny Louisa z całą jego rodziną noc wcześniej, nim wylecieli do San Francisco, a Louis był pełen szczęścia, które wypełniało jego płuca, to uczucie, którego nigdy nie masz dość.
- Co robisz?
Louis mruga, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że wpatruje się w ziemię i uśmiecha się, jakby została zrobiona w nie wiadomo jaki sposób. - Co?
Harry przechyla swoją głowę. - Dlaczego się tak uśmiechasz? - Wskazuje jedną dłonią na podłogę, a uśmiech Louisa wciąż tam jest.
Przeczyszcza swoje gardło i zmienia wyraz twarzy. - Po prostu myślałem o tym tygodniu. Było naprawdę dobrze, prawda?
CZYTASZ
Wild Love: Never Slows Down (tłumaczenie pl)
Fanfic- Może powinniśmy mieć jedno miejsce - mówi. - Po prostu zamieszkać razem. - Na głos to wydaje się być cięższe, po raz pierwszy, którykolwiek z nich o tym wspomniał. Harry wciąż jest do niego plecami, puszczona woda jest jedynym odgłosem. Louis chce...