Steve fizycznie czuł się całkiem nieźle. Owszem, bolała go twarz, ale Romanoff profesjonalnie go opatrywała, a on nie zamierzał stękać z bólu. Zresztą wybitnie nie cierpiał. Za to rozczarowania, jakie odczuwał, nie mógł porównać do kilku zadrapań czy siniaków. Odniósł okropne wrażenie, że przegrał najważniejszą bitwę. Bitwę o przyjaciela.
Teraz, z perspektywy kilkudziesięciu minut od tego wydarzenia, wszystko, co stało się na moście, wydało mu się nierzeczywiste. Jakby Bucky wcale się tam nie pojawił i z nim nie walczył, jakby jego motocykl stał przed mieszkaniem w jednym kawałku, a rany odniósł wskutek jakiejś stłuczki. Jakby jego umysł i serce pragnęły wymazać fakt, że Barnes, gdziekolwiek teraz przebywał, był praktycznie nie do znalezienia.
W głowie Rogersa panował istny chaos. Może nikt tego nie mógł zauważyć, lecz właśnie w tamtym momencie składał się głównie z goryczy i rezygnacji. Obiecał sobie, że odnajdzie Jamesa, pomoże mu i będą mogli przeżyć swoją przyjaźń jak należy. Tymczasem po raz kolejny jakiś galaktyczny potwór krzyżował mu plany. Kapitan Ameryka miał powoli dosyć walki z kosmitami, zaczynał ich nienawidzić.
- Rozluźnij się trochę – odezwała się Natalia, gdy przyklejała mu plaster na skroń. Lekko się uśmiechnęła. – Wyglądasz, jakbyś chciał wybić każdego kosmitę, którego spotkasz.
- Bo taki mam zamiar – oznajmił groźnie szatyn, mimowolnie zaciskając pięści. – Wszystko niszczą.
- Przypominam, że Thor też jest kosmitą, a nic ci złego nie zrobił.
- Za to jego brat owszem, rozwalił pół Nowego Jorku.
Kobieta westchnęła i z powrotem zajęła się jego twarzą. Nie, Steve nie miał ochoty na rozmowy. Pierwszy raz od dawna pragnął stąd wyjść, zaszyć się w mieszkaniu i upić się. Tylko że to ostatnie nie było nawet możliwe. Chciał po prostu zniknąć na jakiś czas, zostać zapomnianym, by samotnie wylizać się ze zniechęcenia, jakie go ogarnęło. W tamtym momencie nie chciał mieć nikogo obok siebie, tak po prostu. Brzemię porażki oraz rozżalenie zbyt mu ciążyły. Tyle że był Kapitanem Ameryką, nadzieją narodu, i nie mógł nawet okazać słabości, chociaż aktualnie marzył tylko i wyłącznie o tym.
Rudowłosa opatrzyła go i zostawiła w jednej z sal T.A.R.C.Z.Y. Był jej za to wdzięczny. Co prawda nie mógł pozwolić sobie na zamknięcie się w czterech ścianach na miesiąc, lecz zasługiwał choć na chwilę ciszy w pustym pokoju. Musiał ułożyć swoje myśli, znaleźć jakieś światełko, bo póki co widział ciemność, przez którą nie przebijał się żaden promień nadziei. Po prostu Rogers zwątpił. Mocno. Pierwszy raz od dawna.
Wiedział, że w sali konferencyjnej zebrała się już reszta i pewnie gorąco dyskutowali. Cóż, mieli o czym. Najpierw robale, zaatakowany przez nich Sam, spanikowany Thor i jego niecodzienne wiadomości, porwany Bucky, obity Kapitan... całkiem niezłe historyjki. Jednak Steve pomyślał, że może wspólnie na coś wpadną. Że wcale nie musiał radzić sobie z utratą Jamesa sam. W końcu już przekonał się, że może na nich liczyć, a oni na niego. Co prawda ciemność, która przed nim królowała, nie pojaśniała, ale wydała się mniej straszna. Wstał z krzesła i ruszył do reszty Avengers.
Tak jak się spodziewał, znalazł ich w sali konferencyjnej. Nie przerwał rozmów, bo nie rozmawiali. Przy owalnym stole siedziało siedem osób i patrzyli na siebie, jego starali się wzrokiem unikać. Tylko Stark, który dla odmiany głupkowato się nie uśmiechał, jak ostatnio miał w zwyczaju, bezczelnie się w niego wpatrywał.
- Coś ci kumpla wciągnęło? – zapytał jak gdyby nigdy nic Tony, a Steve był mu niemal wdzięczny za tę bezpośredniość. – Czarna dziura?
CZYTASZ
Avengers: Nicość
Fanfiction"- Wampir? Czyli co, woda święcona i te sprawy? - zaczął od razu Stark, którego ta wiadomość natychmiast pobudziła i zapomniał na chwilę o swoich sercowych kłopotach. Musiał wiedzieć. - Krzyże, kołki? - To są bzdury - powiedział niemal rozba...