„Teach me how to fight
I'll show you how to win
You're my mortal flaw
And I'm your fatal sin"*
Co tutaj robił? Gdzie się znajdował? Dlaczego otaczała go ciemność? Był sam?
Nie, nie był. Obok pomieszkiwał sobie niejaki Loki. Dziwne imię, pomyślał James, lecz nie wypowiedział tego na głos. Czuł się przerażony możliwością utraty jedynego rozmówcy, który mimo iż wydawał mu się specyficzny, to jednak przyjaźnie nastawiony. I wyłuszczył mu, co najprawdopodobniej ich tu sprowadziło. Chęć zemsty.
Owszem, gdy niekiedy Barnesowi udawało się wrócić do swego prawdziwego ja, właśnie tego pragnął. W tamtych momentach mgliście uświadamiał sobie, że ktoś przejął nad nim kontrolę, zaprogramował jak maszynkę, którą notabene się stał. Jeszcze to stalowe, okropne ramię, którego nienawidził już niemal tak samo jak „stwórców". To nim powodował największą krzywdę, a przecież był żołnierzem i powinien pomagać. A czynił coś zupełnie odwrotnego, co powodowało u niego rosnącą potrzebę wendetty. Potrzebę, która coraz częściej dawała o sobie znać i przez którą coraz brutalniej go traktowano.
Im dłużej odpoczywał od kontroli Hydry, im dłużej miał spokój i nie czuł bólu, tym wszystko wydawało mu się coraz bardziej klarowne. Niejasne wizje tego, co działo się z nim przez te wszystkie lata, stawały się wyrazistymi obrazami, które go przerażały, szokowały, doprowadzały do rozpaczy. Nie chodziło o to, że okrutnie go szkolili, tylko o to, jak on sam okrutnie traktował innych. Zabijał, znęcał się. Bo mu kazali. Bo tak go zaprogramowali. Zaciskał pięści, gdy o tym myślał.
Chciał służyć krajowi, chciał być dobrym żołnierzem, przyłożyć się do zwycięstwa na wojnie. Poszedł za swoim najlepszym przyjacielem, gdyż przyświecał im ten sam cel, a walcząc ramię w ramię z Rogersem, Bucky czuł jeszcze większą motywację. Ale on miał wypadek, teoretycznie umarł, a potem trafił w ręce wrogów, którzy traktowali go jak zabawkę. Zniszczyli mu psychikę, zamiast po prostu dobić. Stał się Zimowym Żołnierzem wbrew własnej woli, idealnym mordercą na zlecenie. Zagryzał wargę do krwi, gdy tylko sobie to przypominał.
Wyrządził tyle szkód, że nie sądził, by mógł to kiedykolwiek odpokutować. Powinien umrzeć, to byłoby najlepsze dla świata. Może i nie uzmysławiał sobie zła, jakie czynił, ale mógł bardziej walczyć, postarać się mimo bólu. Dał z siebie za mało, a na to nie istniało usprawiedliwienie. Dodatkowo, to co najbardziej go przerażało i raniło, to fakt, że chciał wykończyć Steve'a. I prawie mu się udało.
Nadal nie przypomniał sobie wielu momentów ich przyjaźni, lecz pamiętał najważniejsze – Rogers to jego najlepszy kumpel. Znali się długo. Pomagali sobie. Ufali. Razem walczyli. Potem słaby fizycznie, lecz niezwykle waleczny Steve przeistoczył się niesamowitego Kapitana Amerykę. A Bucky był z niego strasznie dumny. Następnie starli się z wrogiem, i wydawało się, że James zginął... niestety nie. Żałował. Bo teraz nie musiałby dźwigać ciężaru próby zabicia przyjaciela. To dla niego za wiele. Akurat ich przedostatni pojedynek pamiętał doskonale i to zabierało mu wszelką nadzieję, że będzie lepiej. W ogóle czy dla czegoś takiego jak on, okrutnego eksperymentu, istniała ludzka nadzieja? Nie powinna.
Jednak gdy próbował się poddać, przypomniały mu się słowa Steve'a na moście. Boże, jak on za nim tęsknił. Jak tęsknił za normalnym, ludzkim życiem, które prowadził kilkadziesiąt lat temu. Za tym wszystkim, czego nie doświadczył. Za tym, co mu odebrano. Za tym czego nie miał i najprawdopodobniej mieć już nie będzie. Nie widział nadziei, choć Loki starał mu się przemówić do rozsądku. Doceniał to. Tylko że mężczyzna obok nie przeżył tego co on.
CZYTASZ
Avengers: Nicość
Fanfiction"- Wampir? Czyli co, woda święcona i te sprawy? - zaczął od razu Stark, którego ta wiadomość natychmiast pobudziła i zapomniał na chwilę o swoich sercowych kłopotach. Musiał wiedzieć. - Krzyże, kołki? - To są bzdury - powiedział niemal rozba...