huit

828 86 1
                                    

                Wewnętrzna histeria, w którą wpadł Luke, była zabawnym zjawiskiem. Zerwał się z krzesła i zaczął krążyć po pokoju, szukając rozwiązania w rzeczach, które zostawił na wierzchu, żeby przypadkiem ich nie zgubić. Nie słuchał dokończenia monologu Grega, bo słowa ‘jest w szpitalu’ wywierciły się w jego głowie niczym irytująca piosenka i nie potrafił wyrzucić ich z głowy.  Widział najczarniejsze scenariusze – umierająca Arizona, Arizona w stanie krytycznym, Arizona z wbitym w brzuch nożem. Jego wyobraźnia była zbyt wybujała i zdawał sobie z tego sprawę. Ale co innego mu pozostało? Był po drugiej stronie globu, nie mógł od tak sobie wsiąść w samolot i polecieć do Stanów…

                Ale przecież… Mógł.

                Przecież mógł spakować ubrania, poinformować chłopaków, że wróci w następnym tygodniu, ewentualnie spotkają się w studiu nagraniowym w Londynie do którego dostali zaproszenie. Daliby sobie radę bez niego do tego czasu, a on sprawdziłby, czy z Arizoną wszystko w porządku i czy dziewczyna była żywa. I dlaczego do jasnej cholery nic mu nie powiedziała.

                Chociaż to było zrozumiałe – nie rozmawiali ze sobą. Co jednak nie zmieniało faktu, że w tej chwili odchodził od zmysłów.

                Godzinę później spakował niewielką walizkę, zabukował bilet do San Francisco na godziny poranne i wrócił do zaczętego tekstu.  Tylko w ten sposób mógł dać upust dręczącym myślom. I tym samym dotarł do pierwszych promieni słońca, wpadających przez szeroko otwarte okno wraz z lekkim powiewem wiatru. Zdenerwowanie nie opuściło go ani na chwilę – wręcz przeciwnie, zaczynał panikować, a obrazy podsuwane przez okrutną wyobraźnię wcale tego nie ułatwiały. Martwił się. Cholernie.

                W końcu wypadł z pokoju, informując rodzicielkę o powziętym planie. Ta nie mogła zrobić absolutnie nic, tylko życzyć mu miłego lotu i kazać na siebie uważać. Bo jeśli Luke coś postanowił to tak miało być i absolutnie nikt nie potrafił na niego wpłynąć… No może była na świecie taka jedna osóbka, mierząca ledwie metr sześćdziesiąt w kapeluszu, czasami nieco zbyt pyskata i trochę zamknięta w sobie, ale jednak posiadająca swój wpływ. Nie potrafił się uwolnić od jej czaru, nawet znajdując się kilka tysięcy kilometrów od niej.

                Lot był najdziwniejszym w jego życiu. Po raz pierwszy przelatywał nad linią zmiany daty i połapanie się w godzinie i dacie było zdecydowanie dużo trudniejsze niż po zwyczajnym locie. Nie był dobrym geografem, ale jakimś cudem załapał, że wylądował w Los Angeles tego samego dnia, którego wyleciał i na dodatek zyskał kilka godzin. Czyli wylądował na zachodnim wybrzeżu w środku nocy, a żeby dostać się do San Francisco musiał pokoczować dwie godziny pomiędzy jedną, a drugą kawiarenką, starając się przyciągać jak najmniej ciekawskich spojrzeń. Po wypiciu czterech kaw serwowanych przez Coffee Heaven mógł się w końcu odprawić i pół godziny później znajdował się już na pokładzie samolotu do San Francisco. Do miasta kojarzonego głównie z mostem Golden Gate dotarł przed szóstą rano, co dawało całkiem rozsądny bilans ponad trzydziestu godzin bez snu.

                Dojazd do Stanford był całkiem przyjemny i krótki. Do tego stopnia, że pod mieszkaniem Amerykanki stał o punkt siódmej – i całkiem nieźle się trzymał, nie licząc zamglonego wzroku i wszechogarniającego bólu mięśni. Potrzebował snu prawie tak samo jak gorącej kąpieli. Konstruktorzy samolotów na pewno nie brali pod uwagę komfortu osób o jego wzroście. Zapasowe klucze od mieszkania znalazł w doniczce z  paprotką, czyli tam gdzie Arizona zwykła je trzymać i rozgościł się w jej niewielkim mieszkaniu.

                Doprowadził się do stanu względnej używalności i dopiero po dopiciu kolejnej kawy mógł ruszyć do jedynego szpitala znajdującego się w okolicy. Sądził, że widząc jego stan lekarze zapewne pomylą go z jednym z pacjentów, ale w końcu czego się nie robiło dla ukochanej osoby.

lost things / lrhOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz