Następnego dnia Jungkook się nie zjawił. Żadnych dmuchanych piłek plażowych, zagubionych na wietrze latawców czy kwitnących do księżyca wrzosów. Nic.
Z początku Taehyung spanikował. W głowie w kółko odtwarzały mu się sceny z minionej nocy, rozklekotane i prześwietlone, jak klisze staromodnego filmu. Myślał o kwiatach i gwiazdach, o ciszy i o słowach. O tych kilku spojrzeniach, których nie potrafił wyrzucić z pamięci. O tych kilku gestach, które wciąż przyspieszały bicie jego serca.
Myślał o Jungkooku, chłopcu w fioletowej bluzie, który pokazał mu światło w środku ciemnej nocy.
A potem jego myśli wróciły do niego, osiadły na nim, oplotły go. Jak babie lato, zwiewne, niewinnie, zdradliwie. Bo jego myśli zawsze to robiły. Mogły przemierzać kosmos i podążać niezbadanymi trajektoriami, ale koniec końców zawsze powracały, zbijając się w chaotyczne kulki planet i grzecznie wirując wokół jednego jedynego znanego im Słońca. Wokół Taehyunga.
I on o tym wiedział. Wiedział, że czasem zbyt mocno koncentruje się na sobie. Wiedział, że jest przewrażliwionym dramatyzującym słabeuszem, który żyje w ciągłym strachu, że popełni błąd, więc wybiera bezczynność. Bycie biernym, statycznym Słońcem w centrum swojego miniaturowego, ciasnego układu słonecznego. Siedzenie na skraju wszechświata i obserwowanie, jak się wali, zamiast ratowania czegokolwiek, kogokolwiek, choćby i siebie.
Wiedział o tym. Albo tylko udawał, że wie, że rozumie, podczas gdy tak naprawdę jak zwykle zgubił się we własnej głowie. Bo dopiero, kiedy Jungkook zniknął, Taehyung uświadomił sobie, jak bardzo uzależnił się od uwagi, którą kolega mu poświęcał. Dotarło do niego również, jak niewiele oferował mu w zamian. Jak mało wiedział. Jak rzadko pytał. Jak zaakceptował, a nawet z jakąś dozą samolubstwa zaaprobował fakt, że Jungkook od wielu dni wybiera jego towarzystwo, zupełnie ignorując całą resztę swojego życia, w tym szkołę.
Taehyung był egoistą, paskudnym egoistą. I przypomniał sobie o tym dopiero, kiedy został sam ze sobą. Bo dopiero wtedy zaczął myśleć. Myśleć o tym, że wciąż nie wie, skąd Jungkook ma bliznę na policzku. I o tym, że ma w szafie chyba każdy istniejący na świecie kolor, ale nigdy nie chodzi ubrany na czarno. Myślał o pytaniach, których mu nie zadał i odpowiedziach, których nie usłyszał. O tym, czego jego ojciec od niego wymaga, o tym, jakie odległe miejsca Jungkook chciałby zwiedzić. O tym, czy kiedyś już się zakochał.
Ostatnie pytanie sprawiało, że czuł ucisk w piersi, choć nawet nie wypowiedział go na głos. Nie był to ucisk zdenerwowania, ani tym bardziej ekscytacji. To był ucisk strachu. Bo jeśli to, co Taehyung minionej nocy widział w oczach Jungkooka było prawdziwe, to Bóg jeden wiedział, gdzie i dlaczego zniknął. Co robił. O czym myślał.
Nie każdy dobrze przyjmuje swoje uczucia. Zwłaszcza, jeśli wymykają się one normatywnym kryteriom. Zwłaszcza, jeśli wymagają zaakceptowania nowej części siebie, o której człowiek nie miał dotąd pojęcia. Niektórzy odrzucają takie uczucia. Jak wstydliwą anegdotkę z dzieciństwa. Jak nieudany przeszczep, a nie część własnego ciała. Pozbywają się ich z chirurgiczną precyzją, wypalając również ten fragment swojego serca, którego nigdy nie chcieli poznać. Taehyung o tym wiedział, Taehyung widział to na własne oczy. I nie chciał znowu przez to przechodzić.
Dlatego się bał. Bał się, że Jungkook zrozumiał, co się dzieje, i że go to przeraziło. Zniesmaczyło. Odepchnęło. Bał się, bo nadmorskie miasteczko nie było takie samo bez niego u boku, a szare budynki wydłużały się, jak ściany studni, połykając Taehyunga z powrotem w otchłań niebytu. Bał się, bo przyjechał szukać w klifach ducha młodości, a znalazł Jungkooka. Jungkook był duszą tych klifów. Jungkook był jego młodością.
CZYTASZ
ta nasza młodość // taekook
Fanfictionta nasza młodość, ten szczęsny czas ta para skrzydeł zwiniętych w nas // tw: mentions of suicide (only mentions tho)