A song to say goodbye, part 1

610 32 8
                                    

Pierwsza na ból głowy. Druga, bo go zostawię. Popita mocną, gorzką, zimną już herbatą. Trzecia, trzecia dlatego, że beze mnie będzie mu lepiej. Czwarta i piąta połknięta, gdy myślę o samotności, zaś szósta z tanim winem - za to, że jestem w stu procentach winny. No, może w osiemdziesięciu. Zresztą nie wiem, nigdy nie byłem dobry z matematyki. Siódma, ponieważ z nim będzie szczęśliwszy. Ósma, dziewiąta, dziesiąta - bo mimo wszystko jeszcze potrafię liczyć. Reszta? Czysto rekreacyjnie.

Przemierzając krótki dystans od sztalugi do kanapy, zdążam dość mocno zachwiać się na nogach. Padam. I przez jakiś czas - stanowczo zbyt długi, by móc go uznać za normalny - szukam zapalniczki.

Tak. Jutro wybywam. To już postanowione. Bilet do Sydney leży gdzieś tu na stole, a może w kuchni.

W jedną stronę.

Nie będzie nic wiedział. Nie powiem mu. Nie będzie mnie szukał. Obejdzie się bez pożegnań, błagań i całego tego rozchwiania emocjonalnego.

Dopiero trzeci buch i słyszę dzwonek do drzwi. Domyślam się, kto przyszedł, bo z nikim innym nie utrzymuję kontaktu. Wygląda na to, że jednak nie wszystko pójdzie zgodnie z planem.

Zignorować go? Ale dzwoni tak natarczywie. Drrryń, drrryń, drrryń, a mnie chyba znów zaczyna boleć głowa. A jeśli to jakaś pilna sprawa?

Szybka decyzja i z niezadowoleniem dogaszany papieros.

Wpada do mieszkania jak burza, a ja momentalnie żałuję otworzenia mu drzwi.

- Spójrz na siebie - zaczyna podniesionym głosem. - Jaki jesteś męczący. Wyczerpujący. Nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego nie masz przyjaciół? Nie, bo musiałbyś mieć w sobie choć trochę empatii. Jedynym powodem, dla którego dotąd cię nie zostawiłem, to to, że oprócz mnie nie masz nikogo! - krzyczy, podczas gdy ja próbuję zebrać w sobie siły, by jakoś przerwać ten wybuch. - Gdybyś był trochę, tylko trochę samodzielny! Gdybym nie bał się, że postanowisz położyć się na materacu i nigdy z niego nie wstać, albo zakopać się w swoich lekach! Gdyby nie to, po prostu wróciłbym do Kurta, już dawno by- - przerywa w pół krzyku, gdy wykręcam mu nadgarstki i go unieruchamiam, przygważdżając do najbliższej ściany. Nieco dziwi mnie fakt, że nie czuję od niego alkoholu.

- Proszę cię - mówię spokojnie - nie obwiniaj mnie o własną głupotę. Pytałem się, do cholery, pytałem, czy masz kogoś. Mówiłem ci, droga wolna, nie potrzebuję cię, mam zwyczajnie pecha, że zawsze trafiam na takich niezdecydowanych idiotów.

Rozluźniam uścisk, a on szybko się z niego wyswobadza. Wydaje się być już nieco spokojniejszy. Nic nie mówi.

- Wiesz, jak to będzie - ciągnę, unikając jego wzroku. - Wrócisz do Kurta. To dobra decyzja, bo przecież masz syna i w ogóle Kurta kochasz bardziej, nie gra ci na nerwach jak ja, jest doskonały. Przez moment będzie dobrze, dlaczego by miało nie być, on cię kocha zupełnie tak jak ty mnie, absolutnie i bezwarunkowo, przebaczy ci wszystko. - Te oczy mnie po prostu rozpraszają. Przewija się w nich cała paleta barw: od niebieskości i zieleni, poprzez złocistobursztynową żółć, po przeróżne odcienie przeważającego w całości brązu. - Ale potem przyjdą wątpliwości, znowu za mną zatęsknisz, a on to będzie widział, bo w takich sytuacjach można w tobie czytać jak w otwartej książce, a skoro on będzie widział, ty będziesz widział, że widzi; z tego powodu będziesz miał wyrzuty sumienia, i niestety muszę cię zmartwić, ale masz wyjątkowo beznadziejną drogę ucieczki przed swoimi wyrzutami, bo biegnie przez moje mieszkanie, no i przy okazji znowu będziesz, oczywiście, robił mi nadzieje.

Jest już całkiem spokojny. I chyba nieco zakłopotany. Rozgląda się po mieszkaniu.

Dostrzega na stole bilet. Podchodzi. Odwraca się powoli.

KeithOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz